[Tłumaczenie: Marcin Machnik]
Wczesne życie — Lata szkolne i nieszczędzona rózga — Sędzia psów — Mój pistolet skałkowy — Pierwsza kuchenka i maszyna do szycia — Nadciągający koniec świata — Moje pierwsze odkrycie w osteopatii.
PODEJRZEWAM, że zacząłem życie jak inne dzieci, ze zwierzęcą formą, umysłem i ruchem, tak jak należy. Podejrzewam, że płakałem i robiłem to wszystko, co robi dziecko. Moja matka była jak inne, które miały piątkę lub szóstkę dzieciaków, wrzeszczących całą noc dla jej wygody. W wieku czterech lub pięciu lat dostałem pierwsze spodnie; wtedy stałem się w domu mężczyzną. W odpowiednim czasie wysłano mnie do szkoły w budynku z bali drewnianych, gdzie nauczycielem był starszy mężczyzna o nazwisku Vandeburgh. Wyglądał mądrze, gdy robił sobie przerwę od swoich obowiązków, którymi było pomiatanie chłopcami i dziewczętami, małymi i dużymi, od siódmej do osiemnastej, oraz nieliczne lekcje literowania, czytania, pisania, gramatyki i arytmetyki. Potem robił apel, na którym sprawdzał obecność i odprawiał nas do domu, nakazując nam, żebyśmy nie bili się po drodze ze szkoły i do szkoły, oraz żebyśmy wrócili następnego dnia punktualnie o siódmej po nową dawkę pomiatania, dopóki wszyscy nie będziemy mieli wystarczająco rozumu, żeby recytować swoje lekcje. Za pomyłki w literowaniu zmuszał nas do siadania na końskiej czaszce, a nasze liczne przewinienia rozgrzeszał „oszczędną rózgą”, którą starannie wybierał spośród dwunastu służących do bicia nas do godziny osiemnastej.
W 1834 roku mój ojciec wyprowadził się z tego miejsca tortur, które mieściło się w Jonesville w hrabstwie Lee do Newmarket w Tenn. W 1835 roku zacząłem kolejny etap edukacji z dwoma starszymi braćmi w koledżu Holston, zarządzanym przez Metodystyczny Kościół Episkopalny i mieszczącym się w Newmarket w Tenn. Koledż prowadził Henry C. Saffel, mężczyzna o wysokiej kulturze, głowie pełnej rozumu i bez jakiegokolwiek śladu brutalności w pracy.
W roku 1837 [w oryginale błędnie "1827" - przyp. tłum.] na konferencji kościoła metodystyczno-episkopalnego ojciec został wyznaczony na misjonarza w Missouri. Pożegnaliśmy piękny ceglany koledż Holston i po siedmiotygodniowej podróży dotarliśmy do naszego celu, gdzie odkryliśmy, że jesteśmy w hrabstwie bez szkół, kościołów i drukowanej prasy, przez co moja nauka szkolna została zawieszona aż do 1839 roku. Wtedy ojciec wraz z sześcioma lub ośmioma innymi zatrudnili mężczyznę zwącego się J. D. Halstead, żeby w zimie 1839/1840 uczył nas najlepiej jak potrafi. Halstead był bardzo surowy, ale nie tak brutalny jak Vandeburgh. Wiosną 1840 roku przeprowadziliśmy się z hrabstwa Macon do hrabstwa Schuyler w Missouri i do 1842 roku nie chodziłem do żadnej szkoły. Jesienią ścięliśmy drzewa w lesie i zbudowaliśmy chatę z bali osiemnaście na dwadzieścia stóp (5,5 na 6,1 metra), wysoką na siedem stóp (2,13 metra), z klepiskiem na podłodze i z jednym balem lub słupem wyjętym z bocznej ściany, żeby dopuścić do środka światło, które wpadało przez osłonięty prześcieradłem otwór, żebyśmy mogli czytać i pisać.
[DOM W KTÓRYM URODZIŁ SIĘ A. T. STILL] |
Ta placówka szkolna była prowadzona przez Johna Mikela z Wilkesborough w Karolinie Północnej, za co otrzymywał stawkę dwa dolary za głowę przez dziewięćdziesiąt dni. Był dobry dla swoich uczniów, którzy pod jego okiem szybko się rozwijali. Latem 1843 roku przez trzy miesiące uczył nas pan John Hindmon z Virginii i widać było wzrost możliwości umysłowych uczniów. Na jesień wróciliśmy do starego domu z bali i uczyliśmy się z podręcznika Smith’s Grammar pod okiem wielebnego Jamesa N. Callowaya. Przez cztery miesiące porządnie wyćwiczył swoją klasę we wszystkich aspektach języka angielskiego, udowadniając, że jest wielkim i dobrym człowiekiem, po czym odszedł z naszego grona z miłością i uwielbieniem ze strony wszystkich, którzy go znali.
Wiosną 1845 roku wróciliśmy do hrabstwa Macon. Była tam szkoła prowadzona przez G. B. Burkharta, ale nie chodziłem do niej, gdyż nie zgadzałem się z nauczycielem. Z tego powodu opuściłem dom i poszedłem do szkoły w La Plata w Missouri, prowadzonej przez wielebnego Samuela Davidsona z kościoła prezbiteriańskiego w Cumberland. Na ten czas zamieszkałem u Johna Gilbreatha, jednego z najwspanialszych ludzi, jakich poznałem. On i jego droga żona byli dla mnie jak ojciec z matką i wprost brak mi słów, by opisać ich życzliwość. Jego grób kryje jednego z najlepszych i najdroższych mi przyjaciół w mym życiu. Oboje otworzyli swe drzwi przede mną i moim kolegą ze szkoły Johnem Duvallem (od dawna już nieżyjącym) i zaprosili do swojego domu. Rankami, wieczorami i w soboty ja i mój kolega rozłupywaliśmy bale drewniane, doiliśmy krowy, pomagaliśmy pani Gilbreath w opiece nad dziećmi i wykonywaliśmy wszelkie prace domowe, jakie byliśmy w stanie wykonać. Gdy odchodziliśmy, łkała jak kochająca matka przy rozstaniu z własnymi dziećmi. O wielu innych osobach mógłbym opowiedzieć z równą wdzięcznością, ale nie pozwalają na to czas i miejsce. Latem 1848 roku wróciłem do La Plata do szkoły poświęconej wyłącznie nauce cyferek pod okiem wytrawnego matematyka, jakim był Nicholas Langston. Uczyłem się z nim do momentu, gdy opanowałem pierwiastek sześcienny i kwadratowy z trzeciej części Arytmetyki Raya. Na tym skończyła się moja edukacja w La Plata.
Czytelnik nie powinien domniemywać, że cały czas spędzałem na zdobywaniu wykształcenia w szkołach z bali.
Byłem taki jak wszyscy chłopcy, trochę leniwy i lubiłem broń. Miałem trzy psy — spaniela do wody, psa gończego na lisy i buldoga na niedźwiedzie i pumy. Moją bronią przez wiele lat był stary pistolet skałkowy, który działał na zasadzie stuk, syk, bum. Żeby trafić tam, gdzie chciało się trafić, trzeba było długi czas wystać bez ruchu, a jeśli proch na panewce zamókł, to jeszcze dłużej, bo nie było bum, dopóki nie skończyło się syczenie i płomień nie dotarł do otworu kontaktowego komory z ładunkiem. Trafienie do celu wymagało więc wprawy i opanowania.
Mówiono, że znam się na psach i podawano jako autorytet w tej materii. Dobry pies gończy musi mieć płaski, szeroki i cienki język, głęboko osadzone oczy, cienkie i długie uszy, a przy tym bardzo szerokie i unoszące się nieco nad głową oraz zwisające trzy cale (7,6 cm) pod dolną szczęką. Podbicie jamy ustnej musiało być czarne, a ogon długi i bardzo cienki, jak przystało na dobrego psa myśliwskiego. Tego rodzaju szczeniaki mogłem sprzedawać po dolarze za sztukę, ale zazwyczaj oddawałem je za darmo. Kiedy szedłem do lasu z pistoletem i moimi trzema psami, trzymały się mnie, aż mówiłem: „Bierz go, Drummer!”; wtedy Drummer rzucał się w poszukiwawczą pogoń. Gdy chciałem wiewiórek, rzucałem patyk w górę drzewa i krzyczałem: „Upoluj ją, Drummer!”, a wierna bestia w krótkim czasie ściągała zdobycz z drzewa. Kiedy chciałem upolować jelenia, podchodziłem go pod wiatr, trzymając Drummera przy sobie. Gdy zwietrzył jelenia, podchodził pod moją broń, którą niosłem wymierzoną przed siebie. Zawsze ostrzegał mnie też opuszczeniem ogona, że jestem najbliżej zdobyczy jak się da bez wypłoszenia jej z traw.
Te staroświeckie polowania z pistoletem skałkowym odbywały się za rządów Van Burena i Polka, a gdy pojawił się Harrison — „stary Tip” — miałem już broń z zamkiem kapiszonowym. Teraz dopiero byłem „mężczyzną”, „prawdziwym Indiańcem”. Po pociągnięciu za spust od razu następowało bum i mogłem ustrzelić jelenia „w biegu”. Strzelby nie były wtedy w użyciu, ale osadnicy nauczyli się dobrze posługiwać karabinem. Potrafiłem upolować jastrzębia, dziką gęś i każdego innego ptaka, który nie leciał zbyt wysoko lub zbyt szybko, żebym mógł wycelować. Zabiłem całe mnóstwo jeleni, indyków, orłów, dzikich kotów i lisów. Życie osadnika sprawiło, że byłem bardzo zwinny. We wrześniu 1839 roku razem z bratem Jimem wyśledziliśmy i złapaliśmy szesnaście lisów. Z obawy, że ktoś mógłby to uznać za opowieść wędkarza o rybach, wyjaśnię, że tamtego lata i jesieni lisy chorowały na jakąś chorobę i znaleźliśmy je leżące przy nagrzanej ubitej drodze, słabe i drżące jak w gorączce i agonii; nie były w stanie nam uciec. Od tamtego czasu nigdy nie próbowałem prześcignąć lisa.
Ponieważ we wrześniu futra nie były warte ani centa, nasze szesnaście lisów na nic nam się nie przydało, ale tego samego roku w zimie schwytaliśmy norkę i postanowiliśmy sprzedać jej futro, bo potrzebowaliśmy sztabki ołowiu za pięć centów, żeby móc dalej polować. Osiodłałem więc swojego konia Selima i pojechałem do Bloomington (9 mil, czyli 14,5 km), żeby wymienić futro norki na ołów. Targu dobiłem z moim dobrym znajomym Thomasem Sharpem (wujkiem wielebnego George’a Sharpa z Kirksville w Missouri), który dołączył je do innych swoich futer, z szopów i oposów. Wtedy dosiadłem Selima i wróciłem do domu powiedzieć Jimowi, że znalazłem stały rynek zbytu na futra norek po pięć centów za sztukę.
[ZNALEŹLIŚMY JE LEŻĄCE PRZY NAGRZANEJ UBITEJ DRODZE] |
Krótko potem ustrzeliłem jelenia, dorzuciłem jego skórę do stawki i zarobiłem „grube” pięćdziesiąt centów w prochu, ołowiu i kapiszonach.
Na początku lat czterdziestych bardzo bałem się Sądu Ostatecznego lub jakiejś podobnej katastrofy. Mówiono mi o znakach i pół-znakach, które zwiastują „rychły koniec”, aż mój młody umysł niemal od tego oszalał.
Ludzie stali się tak mądrzy, że dokładnie wiedzieli, kiedy zatrzyma się wielkie koło czasu. Ale opowieści o Sądzie Ostatecznym były niczym w porównaniu z niesamowitym wynalazkiem pewnego wspaniałego i rozumnego mężczyzny — maszyną do szycia, która potrafiła zrobić ponad sto szwów na minutę. Wiedziałem, że to prawda, bo przeczytałem o tym w The Methodist Christian Advocate of New York. Opowiedziałem o tym swojemu kumplowi Dickowi Robertsowi, ale on stwierdził, że to kłamstwo, bo jego mama, która w zmyślności dorównywała najmędrszym, „nie była w stanie zrobić więcej niż dwudziestu szwów, więc on nie zamierza łykać takich bzdur”.
Nie opowiadałem więc Dickowi o wszystkich cudownościach, o których usłyszałem. Chciałem mu powiedzieć, że „siostra Stone”, mieszkająca zaledwie cztery mile (6,4 km) od miejsca naszego pobytu, powiedziała mi, że przywiozła ze wschodu swoją kuchenkę, dzięki której może parzyć kawę, smażyć lub gotować mięso, piec chleb, robić syropy i przyrządzać wszystko w smakowity sposób. Ze względu jednak na własną wiarygodność postanowiłem najpierw sprawdzić to osobiście.
Poinformowałem ojca, że ruszam na pościg za zabłąkanym bydłem. Odparł: „W porządku”. Ponieważ kilka niedziel wcześniej dołączyłem do kościoła, zakładał, że mówię prawdę o poszukiwaniu bydła, podczas gdy w rzeczywistości chciałem zobaczyć kuchenkę siostry Stone i postanowiłem pozwolić złu zwyciężyć, aby mogło przyjść dobro. Dosiadłem więc Selima i gdy tylko zniknęliśmy ojcu z oczu, „spiąłem” wierzchowca, aż cztery mile zostały daleko za nami. Dotarłem do siostry Stone i zawołałem:
— Witaj, siostro Stone, widziałaś gdzieś tu może wczoraj lub przedwczoraj jakieś nasze zwierzęta?
— Nie — odpowiedziała. — Ale zsiądź i wejdź do środka.
Zeskoczyłem pospiesznie z Selima z pytaniem:
— Mogę prosić o wodę do picia?
— O, tak. Jest bardzo ciepła!
Gdy piłem, zwróciła moją uwagę na swoją kuchenkę. Zapytałem o jej możliwości kulinarne i siostra Stone wszystko mi wyjaśniła.
[SPYTAŁEM, CZY MOGŁABY UPIEC CHLEB KUKURYDZIANY] |
Spytałem, czy mogłaby upiec chleb kukurydziany.
— O, tak, poczekaj kilka minut, zaraz to zrobię. — Wyszło jej idealnie, a ja napełniłem się chlebem i mlekiem. Podziękowałem jej za uprzejmość, wskoczyłem na Selima i wkrótce znalazłem bydło tam, gdzie wiedziałem, że będzie, gdy wyjeżdżałem do niej; w ten sposób ojciec nigdy się nie zorientował, że „troszeczkę go okłamałem”.
Jakiś czas potem spotkałem Dicka i opowiedziałem mu o kuchence. Spojrzał na mnie z niedowierzaniem, ale nie podważał moich słów. Podejrzewam, że bał się, że zranię jego uczucia przywalając mu pięścią w nos. To był jeden ze znaków nadciągającego końca, a innym była historia o maszynie do szycia.
Miało to miejsce mniej więcej w czasie, gdy bardzo wiele osób przeraziło się przepowiednią Millera o końcu świata i sporo ludzi podejmowało przygotowania na to wielkie zdarzenie. Pewien dobry człowiek postanowił, że upiecze dla Zbawiciela piękną świnię i był bardzo zawiedziony, gdy się dowiedział, że Zbawiciel nie je wieprzowiny. I tak historia się toczyła w tych wczesnych dniach znaków i cudów. Mniej więcej w tym samym okresie ten sam pobożny mężczyzna spotkał Indianina, który chciał zatrzymać się u niego na noc. Wykonywał jakieś tajemnicze gesty w stronę chmur i ziemi, po czym powiedział mężczyźnie „Chee muckeeman”, bo chciał schronić się w jego domu z obawy przed śnieżycą. Mężczyzna go wpuścił, przekonany, że ma do czynienia ze Zbawicielem. Było mu bardzo szkoda, że nie potrafi mówić po hebrajsku i nie rozumie Zbawcy, dziwił się też, że Zbawiciel nie rozumie po angielsku. Po jakimś czasie przyszedł do nich Bill Williams, powiedział: „Sago, Towanin” i wdał się w przyjacielską pogawędkę z Towaninem, wodzem Sauków.
Dziewięćdziesiąt procent ludzi zamieszkujących Amerykę nie wiedziało nic o wyzwaniach i realiach życia pionierów Zachodu. Pożyteczną rozrywką jest czytanie opowieści napisanej przez kogoś, kto dzieciństwo, młodość i dorosłość spędził na Zachodzie w trudnych latach zasiedlania i cywilizowania krain, w których wasze szczęśliwe domy stoją teraz niczym pomniki cywilizacji. Ci, którzy tamtym czasom oddali swe siły umysłowe i fizyczne, dawno zasilają szeregi zapomnianych zmarłych, ale jest wśród nich także wiele wybitnych umysłów Ameryki, takich jak Boone, Benton i legiony innych, równie dobrych.
[CHCIAŁ SCHRONIĆ SIĘ W JEGO DOMU Z OBAWY PRZED ŚNIEŻYCĄ] |
Ich głosy ucichły, ale czyny pozostały na wszystkich ścieżkach chwały. To ci mężczyźni i te kobiety okiełznali dzicz oraz oczyścili i uprawiali ziemię, niwelując w ten sposób biedę i niebezpieczeństwo. Zrezygnowali z osobistych wygód na rzecz kolejnych pokoleń, żyli skromnie i stali na straży przez cały czas, aż w naszej dzikiej krainie pojawiły się szkoły i cywilizacja, i można było rozpocząć kształcenie umysłów do innego rodzaju życia. Dziś korzystacie z bogatego dziedzictwa potu i krwi tych pionierów i chociaż mogą was śmieszyć ich zabobony i zmartwienia, macie obowiązek szanować ich pamięć.
Po wielu dniach obawy wzniecone przez Millera zaczęły przemijać. Społeczność millerowców odeszła w przeszłość, a ich błazeństwa zostały zapamiętane wyłącznie jako zabawne anegdoty.
Moje doświadczenia jako pioniera były różne. Cieszyłem się przywilejami, jakie posiadali nieliczni. Mój ojciec, który potrafił wykonywać najróżniejszego rodzaju prace, był pastorem, lekarzem, farmerem i młynarzem. Matka miała zdolności mechaniczne i wybitnie radziła sobie z tkaniem, szyciem i wypiekami. Wierzyła, że „oszczędzanie rózgi rozpuszcza dziecko”, dlatego korzystała z niej w homeopatyczny sposób. Ojciec powiedział mi, że jeśli chcesz zdobyć posiłek, miej otwarte usta. Jeśli chcesz nabrać trochę rozumu do głowy, miej ją otwartą. Jeśli chcesz jeździć na koniu, dosiądź go, a jeśli chcesz być dobrym jeźdźcem, porządnie się go trzymaj. Mama z kolei powiedziała mi, że jeśli chcesz pić mleko, wlej je do ust, a nie na ubrania, bo istnieje tylko jeden sposób picia. Ojciec jako farmer stwierdził, że odrobina edukacji rolniczej będzie świetnym rozwinięciem mojej wiedzy dotyczącej młynów, więc w dość młodym wieku zaczął uczyć mnie trzymać zaprzęg i wykonywać farmerskie obowiązki, aż opanowałem zaprzęgi, brony, pługi i drapaki. Gdy wracałem z pola na kolację, ojciec mówił, że mogę odpocząć, zanosząc pomyje świniom.
[I ROZŁOŻYŁ MNIE SWOIM ŁBEM] |
Nie przejmowałem się pracą, martwił mnie tylko wysiłek. Kiedy mijałem starego Dana, kolorowego człowieka, mówił mi: „Korona jest dla oddanych” i różne inne słowa zachęty oraz polecenia w rodzaju: „Idź i przynieś jajka”, czy: „Zapal mały ogień pod mięsem”. A potem śpiewał „Sweet Bye and Bye”, żeby mnie dokształcić. W swoim czasie wszedłem w wiek niezręczności i była to długa podróż. Byłem niezgraby, ignorancki i niechlujny, dopóki nie trafiłem do szkoły mamy, która nie szczędziła mydła i szycia. Po tym wszystkim czułem się bardziej sprężysty niż kiedykolwiek wcześniej. Dała mi dwa wiadra i miskę i kazała pójść wydoić krowy. Miałem się z tym pospieszyć, żeby potem pomóc jej i Danowi w strzyżeniu owiec. O siódmej rano byliśmy już w zagrodzie. Stary Dan powiedział mi: „Złap tę owcę”, matka powtórzyła to samo. Przyszła też „stara czarna Rachel” ze swoimi nożycami i stwierdziła, że też chce jedną. Wtedy właśnie niezręczny dzieciak został ze mnie wytrząśnięty. Gdy złapałem owcę dla Rachel, stary baran uznał, że czas się zabawić i rozłożył mnie swoim łbem. Zawyłem, a wszyscy pozostali wybuchnęli śmiechem. Ten incydent nauczył mnie, żeby patrzeć za siebie i przed siebie, do góry i w dół oraz w lewo i prawo oraz, żeby nie zasypiać w kraju wroga, lecz zawsze być czujnym.
Moi nauczyciele uznali, że jestem wystarczająco dobrze wyszkolony, żeby przyjęto mnie do lepszego towarzystwa. Pozwolono mi więc pójść z Danem po tarcicę i nauczyłem się rąbać drewno, stawiać ogrodzenia, wypalać zarośla i oczyszczać glebę do orki. Wszystko szło dobrze poza jednym czy dwoma przypadkami, gdy stary Dan ożywiał moją spostrzegawczość, bawiąc się bijakiem tak długo, aż zauważałem gałązkę wielkości palca. Podsumowywał to powiedzeniem: „Czystość jest bliska pobożności. Chcę, by wszystkie te śmieci zostały oczyszczone, co do jednego”. W południe podał mi wyczekiwaną informację, że możemy pójść na obiad. W pobliżu domu spotkaliśmy ciotkę Becky, która stwierdziła, że kaznodzieja przyjechał na obiad i że mam napoić jego konia, rozsiodłać go i odprowadzić, a potem przyjść do wędzarni, to da mi kawałek ciasta. Ciasto okazało się mniejsze niż mój głód, a ciotka oznajmiła, że ma mi coś do powiedzenia.
— Co takiego? — spytałem.
— Ten człowiek być może będzie pewnego dnia twoim wujkiem. Jeśli poczekasz w wędzarni na swoją kolej, to przyniosę ci żołądek kurczaka.
Uwierzyłem jej i dostałem żołądek, a ona dostała kaznodzieję, zostając jego żoną. Niedługo potem uznałem, że też będę objazdowym kaznodzieją. Dosiadałem koni, mułów i cieląt, i starałem się wyglądać jak kaznodzieja. Moim ulubionym rumakiem do tego celu był cielak o nad wyraz statecznym kroku. Poszedłem z nim na łąkę z uprzężą, dosiadłem go i zacząłem bawić się w kaznodzieję. Wszystko szło dobrze i zastanawiałem się, gdzie będę nauczał, gdy nagle pod nosem cielaka przepełzł wąż. Całe moje kaznodziejskie zdolności legły wraz ze mną w trawie i zostały tam po dziś dzień.
[WYPADEK MŁODEGO KAZNODZIEI] |
Zakończę ten rozdział o moich chłopięcych doświadczeniach zdarzeniem, które mimo swej prostoty można uznać za moje pierwsze odkrycie w dziedzinie Osteopatii. Dość wcześnie w dzieciństwie zacząłem nie lubić leków. Pewnego dnia, gdy miałem około dziesięciu lat, bardzo bolała mnie głowa. Zrobiłem huśtawkę z liny do pługu między dwoma drzewami, ale ból był zbyt mocny, żebym mógł się na niej pobujać, więc zwiesiłem linę tak, że unosiła się osiem-dziesięć cali (20-25 cm) nad ziemią, zarzuciłem na nią brzeg derki, po czym położyłem się na ziemi, wykorzystując linę jako kołyszącą się poduszkę. I tak leżałem sobie na wznak z karkiem na linie. Wkrótce się rozluźniłem i zasnąłem, a kiedy po jakimś czasie się obudziłem, ból głowy zniknął. Ponieważ nie znałem się wtedy na anatomii, nie zastanawiałem się w ogóle nad tym, w jaki sposób lina mogła powstrzymać ból głowy i towarzyszące mu mdłości.
[PIERWSZA LEKCJA OSTEOPATII] |
Po tym odkryciu zakładałem sznur na szyję za każdym razem, gdy zbliżał się tego rodzaju ból. Stosowałem tę metodę leczenia przez dwadzieścia lat zanim w końcu klin rozumu dotarł do mojego mózgu i zrozumiałem, że hamowałem działanie wielkich nerwów potylicznych, co przywracało harmonię przepływu krwi tętniczej i żylnej, czego skutkiem było rozluźnienie, jak czytelnik może się sam przekonać. Pracowałem od najmłodszych lat przez ponad pięćdziesiąt lat, żeby zdobyć dogłębniejszą wiedzę o działaniu maszynerii życia i przynosić ulgę i zdrowie. I dziś jestem przekonany tak samo, jak byłem przez te pięćdziesiąt lat, że tętnica to rzeka życia, zdrowia i ulgi, i gdy jest błotnista lub zanieczyszczona, powoduje choroby.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz