Refleksje na temat lat siedemdziesiątych — Wybór ścieżki życiowej — Czym jest życie — Pragnienie opuszczenia go — Inspiracja dzieckiem — Mózg jedyną nadzieją — Trudy i znoje wdowy — Triumf mózgu — Energia najwspanialszym dziedzictwem.
CZĘSTO myślę o tych trudnych, ale ciekawych latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. W mojej głowie czasem pojawiało się pytanie typu: skoro człowiek może samodzielnie wybrać ścieżki, którymi podąży w życiu, dlaczego tak często żałuje, że nimi podążył? Wiele ścieżek przed ich podjęciem sprawia wrażenie przyjemnych, spokojnych i obfitych. Wabią niemyślących wszelkimi możliwymi zachętami i nowicjusz czuje, że właśnie ta ścieżka prowadzi do odpoczynku, mądrości i pastwisk rozległych na tyle, by dostarczyć wszystkiego, czego śmiertelne życie może zapragnąć.
Mijają kolejne dni, które zdają się nam ukazywać drzewa uginające się od dojrzałych owoców i niebiańskie perfumy, wtapia się to wszystko w życie i zachęca nas, byśmy odłożyli nasze tobołki z troskami i oddali się wiecznemu świętowaniu. Nadchodzi jednak dzień z faktami wypisanymi czerwonym atramentem klęski, która rozpościera się na całej linii, atakując i ścinając zielone drzewa nadziei. Rozpadają się one na oczach człowieka, a jego marzenia zostają obrócone w niwecz. Nad tymi cienistymi drzewami nadziei przetacza się cyklon ognia, wydzierając je z korzeniami i rzucając na bezładną stertę, która na zawsze będzie nam przypominała, że obrana przez nas ścieżka prowadzi jedynie do klęski, a życie jest tylko niekończącym się pasmem niepowodzeń. Pozostaje nam mieszkać przez lata pod ciemnymi chmurami bez widoku jakiejkolwiek gwiazdy, która rozświetlałaby nas w tej męczącej i pełnej niedoli podróży. Nie pojawia się nawet najmniejszy robaczek świętojański, który przypomniałby nam, że istnieje coś takiego, jak światło. Na próżno szukamy przyjaciół. Modlimy się, ufamy i płaczemy, ale nie otrzymujemy ani chleba, ani poduszki odpoczynku. Wystrzelamy wysoko w powietrze race nieszczęścia, ale żaden śmiertelny przyjaciel nie dostrzega tych znaków niedoli. Czujemy, że jedynym naszym przyjacielem jest śmierć i przywitalibyśmy ją z otwartymi ramionami, gdyby nie płacz naszych dzieci, który powstrzymuje nas od myśli o zabójczym leku lub samobójczym nożu.
W taką noc rozpaczy zobaczyłem w wizji swoją żonę, która przyszła do mnie ze słowami: „Spójrz na naszego małego dziesięciolatka. Mówi, że znalazł płatną pracę na miesiąc. Poszedł sam i znalazł ją”. Potem wysłuchałem jego opowieści, a gdy wyznał, że samodzielnie polował na pracę tak długo, aż ją znalazł, w przebłysku światła objawił mi się obraz nadziei i radości, przycupniętych na kamieniu. Zobaczyłem mózg człowieka sukcesu na tacy, a obok wielki złocisty sztandar, który łopotał na wietrze. Był to mózg właśnie tego człowieka — nie mózg jego brata, lekarza czy kaznodziei, nie mózg generała czy bogatego wujka, lecz mózg człowieka przywykłego do sukcesów we wszelkich dziedzinach — z następującą inskrypcją: „Nieprzydatny dla nikogo innego i w niczym nie lepszy od innych prócz tego, że jego właściciel miał odwagę go używać i dać wszystkim innym spokój".
Podniosłem się z kanapy przygnębienia, na której zdawało mi się, że leżę i głoduję od wieków. Umyłem twarz — nie Twoją, nie twarz mojego zamożnego sąsiada, lecz twarz daną mi przez Boga. Obmyłem oczy i użyłem ich dla siebie, aby patrzeć dla siebie i tylko dla siebie. Nie odrywałem oczu od kamienia, na którego imponującej fasadzie wygrawerowane były podniosłe litery sukcesu i zwycięstw w biznesie wszystkich czasów i wieków.
Wyciągnąłem wnioski z tej lekcji, jednej z najcenniejszych w moim życiu — że mózg człowieka to jego jedyny niezawodny przyjaciel. Jest sędzią, który wydaje dokładnie przestudiowaną opinię. Został nam dany przez architekta Natury, by zasiadać na wielkim tronie rozumu u wszystkich ludzi i roztrząsać wszelkie sprawy. Cisnęło mi się na usta tylko jedno pytanie: „Czy Bóg ma taką moc, by dać człowiekowi sędziego, który posiadałby pełnię kompetencji do roztrząsania spraw wszystkich kobiet i mężczyzn i mógłby mu doradzać, jak odnieść sukces w zapewnianiu zależnym od niego osobom godziwego wsparcia?”. Przecząca odpowiedź byłaby dowodem, że Bóg nie jest doskonały w swoim planowaniu i nie potrafi wybrać kompetentnych urzędników, którzy przewodniczyliby przeróżnym życiowym sądom. Tym samym odkrylibyśmy powód, dla którego człowiek tak często ponosi klęskę w swoich przedsięwzięciach biznesowych.
Nasuwa się inne pytanie: „Czy człowiek traktuje tego sędziego z należytym szacunkiem i postępuje zgodnie z jego radami, czy też ugania się za innymi bogami i ignoruje swego najlepszego i jedynego przyjaciela, czyli swój własny mózg, chociaż ten powinien być mu kompasem i kwadrantem na statku, który doprowadzi go na łono matki Natury, zawsze przepełnionej miłością, powodzeniem i szczęściem?”.
Wystarczy przyjrzeć się dziedzictwu biednego człowieka na progu śmierci. Nie pozostawi on po sobie ani pieniędzy, ani przyjaciół, którzy zaopiekowaliby się jego słodkimi małymi bezradnymi obdartusami, jego żoną i starą matką. Nie zapewni im nawet domu, który dawałby im schronienie przed zimową zamiecią. Nie pozostawi też pieniędzy na własną trumnę czy śmiertelny całun. Ale jego żona, wierna przyjaciółka, mówi (jak to często bywa):
— Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Jakoś przeżyjemy, nawet gdy ciebie zabraknie. Znajdę sposób, by utrzymać dzieci. Nie musisz się o to martwić. — Tak brzmią jej pokrzepiające słowa, zanim serce mężczyzny zamilknie na wieki.
Potem kobieta zaczyna planować, żeby dotrzymać obietnicy złożonej mężowi w ostatnich godzinach jego życia. Na początek sprząta i remontuje miejsce, w którym zmarł — tę małą zadymioną chatkę lub ruderę.
Gdy czuje wyrzuty i słyszy jęki głodu z ust czworga swoich małych i bezbronnych dzieci, a do tego narzekania i szlochy matki zmarłego, zrywa się z matczyną energią i na własnych plecach zanosi do handlarza używanymi rzeczami większą część ubrań, które jej dzieci mogłyby jeszcze nosić przez kilka tygodni. Głód jednak nie zna litości i trzeba go jakoś ujarzmić, inaczej jego śladem nadejdzie śmierć. Gdy matka niesie te rzeczy do handlarza ze świadomością, że dostanie za nie zaledwie kilka centów, westchnienia gubią się w urywanym szlochu. Nie narzeka jednak na ciężar, który przyszło jej dźwigać. Nie szuka pomocy u przyjaciół, próbowała już i wie, że nie ma to sensu. Dawno temu przyswoiła tę jedną ważną lekcję, że mózg jest jej jedynym sklepem, z którego może czerpać mleko energii i inteligencji. Jak bohaterka wielu udanych bitew zapina pas i staje do walki. Sznurkiem kochających myśli splata swe dzieci z ich babcią, po czym przywiązuje drugi koniec tego sznurka do swojego serca i przyrzeka zależnym od niej młodym i starym istotom, że będzie je karmić i ubierać, oraz zapewniać im schronienie, albo umrze z braku energii, ale na pewno nie podda się rozpaczy. Mówi:
— Mamo, zaopiekuj się moimi dziećmi, gdy pójdę szukać pracy! — Po czym wyrusza na poszukiwanie miłosierdzia, nie mając ani centa w kieszeni, ani żadnego przyjaciela na ziemi, do którego mogłaby zwrócić się o pomoc. Nawet pastor, w którego kapelusz niezmiennie co niedziela wpadały datki od niej i jej męża na biednych i na cele misyjne, nie odważa się zawitać do jej głodującej rudery.
Kobieta wyrusza w świat, gotowa robić wszystko: prać, doić krowy, pielęgnować ogrody, czyścić rzeźnie, czy cokolwiek innego, co w uczciwy sposób zapewni kęs chleba jej dzieciom. Na cały dzień i pół nocy rzuca się w wir wszelkiego rodzaju pracy, aż swą niespożytą energią i uczciwością przykuwa spojrzenie i zdobywa zaufanie człowieka o dobrym sercu, który spieszy jej na ratunek.
— Ile osób masz na swoim utrzymaniu? — pyta, na co ona odpowiada:
— Matkę mojego męża i czwórkę małych dzieci.
— Ile lat ma najstarsze?
— Najstarsza jest dziewięcioletnia córka, potem siedmioletni syn, a do tego pięciolatka i trzylatek.
— Czy babcia coś potrafi?
— Tak, potrafi robić proste kołdry, łatać ubrania i tym podobne rzeczy.
— A czy twoja córka mogłaby kołysać kołyskę i opiekować się dzieckiem?
— O, tak.
— A co ty potrafisz robić poza znojem i harówką?
— Mogę robić wszystko, co kobiecy mózg jest w stanie opanować, począwszy od tłumaczenia greckich czasowników, a skończywszy na obracaniu maszyny do kiełbas. Przerobiłam klasykę, malarstwo, rysunek, muzykę, poezję i wszystko, co da się zrobić pędzlem malarza i co mógł mi zapewnić dostatek niegdyś dobrze sytuowanego ojca, który przez nieszczęście popadł w biedę.
Po tych jej słowach pytający zwraca się do niej po grecku, a ona odpowiada po grecku. Pociesza ją po łacinie, a ona wyraża swą wdzięczność w tym samym języku. Mimo ubogiego ubioru gra na jego fortepianie każdą melodię, o jaką poprosi. Ten test ma na celu sprawdzenie, czy mówiła prawdę i czy jest taką osobą, za jaką się podaje i potrafi zrobić te wszystkie wspomniane rzeczy, od tłumaczenia greckich czasowników po obracanie maszynką do kiełbas.
Wreszcie niczym kochający ojciec wręcza jej wypisany chętną dłonią i ochoczym sercem czek na tysiąc dolarów i mówi:
— Moja droga, prawda jest moim Bogiem, a zasługi zostaną nagrodzone. To jest niewielki prezent ode mnie na zimę, która właśnie nadchodzi, mam nadzieję, że pozwoli wam przetrwać w cieple i zdrowiu do wiosny. Liczę na to, że wtedy pojawi się coś znacznie lepszego, co pozwoli ci zarobić na utrzymanie siebie i istot od ciebie zależnych.
Widzisz, co zrobił dla niej jej mózg. Był jej przyjacielem w potrzebie.
Któż mógłby domagać się wspanialszego dziedzictwa niż energia i ufność, jakimi obdarzył nas Bóg? Potrzebujemy tylko umysłu i jeśli będziemy uczciwie z niego korzystać, przyniesie nam stukrotny plon.
Poprzez tę opowieść starałem się zilustrować prawdę realnego życia. Czerpałem swobodnie ze scen, jakie obserwowałem w swoich zmaganiach na drodze do odkrycia prawdy, która z pewnością przetrwa nadchodzące wieki.
Widziałem wszelkie trudne ścieżki, cyklony oraz czerwony atrament kłopotów i mroczne dni rozpaczy nękające do tego stopnia, że śmierć przestała już być dla mnie straszna. Moje dziecko, Osteopatia, przyszło jednak do mnie i powiedziało:
— Drogi ojcze, nie wolno ci płakać i czuć, że wszelka nadzieja przepadła, ani też myśleć, że pogrzebią cię miłosierne dłonie[1]. Karmiłeś mnie, gdy byłam niemowlęciem, i ja też będę cię karmić, gdyż jestem dzieckiem twojego mózgu. Czuję, że masz prawo do sowitej pensji; odbyłeś służbę na tej wojnie w każdym stopniu, od szeregowca po generała dywizji, i chciałabym, żeby twoje nazwisko znalazło się na liście zasłużonych w stanie spoczynku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz