17 września 2023

Rozdział 3

[Tłum. Marcin Machnik]

Mój ojciec — Przeprowadzka do Missouri — Długa podróż — Pierwszy parowiec — W St. Louis — Nieboski pastor — Bieda na Zachodzie — Pierwszy kaznodzieja metodystyczny w północnowschodnim Missouri — Starszy przewodniczący — Kłopoty w kościele metodystycznym — Stanowisko zajęte przez Abrama Stilla — Wyjazd do Kansas.

 

Pragnę uprzedzić Czytelnika, że gdy opowiadam o wielebnym Abramie Stillu (moim ojcu), moja pamięć jest jedyną przewodniczką i na jej podstawie przekażę jego ogólną historię. Znajdywane przeze mnie wzmianki o nim są jedynie zgrabnymi anegdotami napisanymi przez osoby, które osobiście znały go bardzo słabo.

[WIELEBNY ABRAM STILL]

 

Z tego, co mi się przypomina, wiosną 1836 roku, gdy ojciec był członkiem holstońskiej konferencji kościoła metodystycznego Tennessee, został wyznaczony na misjonarza, który ma pojechać do Missouri.

Opuściliśmy Tennessee, wyruszając z New Market w hrabstwie Jefferson z dwoma wozami, siedmioma końmi i ośmioma członkami rodziny i zaczęliśmy siedmiotygodniową podróż do hrabstwa Macon w stanie Missouri. Spędzaliśmy miło czas i mieliśmy dobre drogi i przyjemną podróż, aż dotarliśmy do nizin w korycie rzeki Ohio naprzeciw miasteczka Cairo w stanie Illinois. Tam przez kilka mil przedzieraliśmy się przez głębokie błota, żeby dotrzeć do rzeki. Na długo przed nią usłyszeliśmy jednak gwizd parowca. Wszyscy chcieliśmy zobaczyć gębę, która potrafi tak piskliwie zagwizdać.

— Mój panie, słyszymy ten wrzask tak wyraźnie, jak słychać pianie koguta, gdy siedzi człowiekowi na głowie.

Tylko pomyślcie! Spotkaliśmy człowieka po drodze i ojciec spytał go, jak daleko do rzeki, a ten odrzekł, że sześć lub siedem mil (9,5 lub 11 kilometrów). Pogoniliśmy wszystkie zaprzęgi i pospieszyliśmy naprzód, bo bardzo chcieliśmy zobaczyć ten statek oraz to, jak nadyma swe usta i gwiżdże. Mieliśmy dość prymitywne wyobrażenia o parze i niewiele spotykaliśmy osób, które wiedziałyby coś więcej o silnikach parowych i jakichkolwiek innych maszynach. Dojechaliśmy do brzegu rzeki i oto płynął przed nami, niesamowicie wielki, pełen ludzi, bydła, koni, owiec, towarów i pomocników, ale dla nas nie miało to już znaczenia. Chodziło tylko o statek, zobaczyliśmy go i wiedzieliśmy już wszystko, co można było się dowiedzieć. Widzieliśmy prawdziwy parowiec, w dodatku olbrzymi. Wkrótce odpłynął w górę rzeki i zniknął nam z oczu, ale my uznaliśmy, że wiemy już wszystko o parowcach, a ten jeden zapewnił nam pożywkę do rozmów jeszcze na wiele dni.

Teraz byliśmy gotowi udać się do północnego Missouri jako misjonarze i edukować pogan, przekazując im wszystko na temat pary. Z brzegu zabrał nas prom napędzany koniem chodzącym w kole deptakowym. Sternik popędzał konia krzycząc:

— Rusz wodę! Rusz wodę!

Jakieś pół godziny później wysiedliśmy w stanie Illinois i ruszyliśmy przez błoto i wody z Cairo do St. Louis. Musieliśmy zatrudnić przewodników, żeby przeprowadzili nas przez błota w nizinach Illinois, bo gdybyśmy minęli się z drogą o kilka stóp, zapadlibyśmy się w bagnie i już byśmy się z niego nie wydostali.

Przejechaliśmy przez Illinois bez większych przygód i ruszyliśmy w górę wybrzeżem rzeki Mississippi w pobliżu St. Louis, a następnie wsiedliśmy na prom parowy, który przewiózł nas na drugą stronę tej błotnistej rzeki. Uznaliśmy, że zatrzymamy się na dzień lub dwa i poszukamy rezydującego tam kaznodziei kościoła metodystycznego. Znaleźliśmy go i zostaliśmy na niedzielę, jak ojciec miał zwyczaj robić w podróży. Kaznodzieja chyba nazywał się Harmon. Pożyczył pieniądze od „brata Stilla”, siedemset dolarów. Ojciec przyjął jego weksel bez zabezpieczenia, płatny za sześć miesięcy, i wyjechaliśmy do hrabstwa Macon w Missouri, a brat Harmon dał nam „krzyżyk na drogę”.

[PANI MARTHA P. STILL]


Matka miała niewielką sakwę pieniędzy (350 dolarów) i to był nasz zapas na czekające nas życie w dziczy na najbliższe sześć miesięcy lub dłużej. Brat Harmon nie płacił ojcu przez osiem lat, a potem oddał tylko kapitał. Do tego czasu ojciec nauczył się już, że niektórzy kaznodzieje nie są od Boga, tylko są paskudnymi kłamcami, zupełnie jak niektórzy inni ludzie. Był bardzo zawiedziony i zniesmaczony, że człowiek podający się za pastora podstępem wzbudził jego zaufanie i wyłudził od niego pieniądze przywiezione tu po to, by utrzymać rodzinę podczas pracy misyjnej w dzikich regionach północnego Missouri. Nie trwało długo, gdy zaczęły się dla nas trudne czasy. Pieniądze się skończyły, ubrania zużyły, a zima zaatakowała z całą furią. Naszym sposobem na buty było garbowanie skóry jeleni i robienie mokasynów lub chodzenie boso, w spodniach z jeleniej skóry lub z gołymi nogami. Całodzienna praca była warta dwadzieścia pięć centów, więc widzicie, ile trzeba się było natrudzić, by zdobyć pieniądze.

Jak już wspomniałem w innym rozdziale, początkowo nie mieliśmy szkół, kościołów ani żadnych innych wygód wcześniej zasiedlonych Stanów. Musieliśmy sami zadbać o swoje wygody albo obyć się bez nich. Nie brakowało nam jednak wytrwałości i ochoczo zabraliśmy się do pracy.

Wiosną ojciec pracował razem z naszą trójką chłopaków, a w czasie zbiorów pokazał nam, co mamy robić, a potem dosiadł konia i ruszył przez dzikie prerie nieść dobrą nowinę osadnikom. Jego misjonarskie wyjazdy trwały zwykle sześć tygodni. Pod jego nieobecność mama musiała zarządzać gospodarstwem, co robiła najlepiej jak potrafiła. Przędła, tkała, wycinała i szyła ubrania, zarzynała świnie lub krowy. Radziła sobie z wszystkim równie dobrze jak ojciec lub trochę lepiej, bo w pełni panowała nad sytuacją.

Ojciec był pierwszym pastorem kościoła metodystycznego w północnym Missouri — spełniał wszystkie powinności, nauczał i zakładał pierwsze kościoły i szkoły metodystów i metodyzmu na całym tym terenie. Realizował te powinności do 1844 roku, w którym kościół metodystyczny został podzielony i ci, którzy wierzyli, że Biblia usprawiedliwia niewolnictwo, odeszli od starego kościoła i założyli własny, znany jako południowy kościół metodystów.

Ojciec nie wierzył, że „niewolnictwo pochodzi od Boga” i odmówił współpracy z nowym kościołem. Komitety kościoła południowego próbowały go nakłonić, żeby do nich dołączył, ale bez powodzenia. Został w starym kościele i nauczał, że niewolnictwo jest grzechem, co nie pasowało jego braciom o proniewolniczych poglądach. Związał się z konferencją kościoła medotystycznego w Iowa, został mianowany starszym przewodniczącym (jak teraz pamiętam) i opiekował się metodystami z Missouri, którzy sprzeciwiali się niewolnictwu.

[RUSZYŁ PRZEZ DZIKIE PRERIE NIEŚĆ DOBRĄ NOWINĘ OSADNIKOM]


Jego bracia, którzy przeszli do nowej organizacji, poinformowali go, że musi do nich dołączyć albo opuścić Missouri, gdyż jego antyniewolnicze nauki nie będą tolerowane, ale on nie przejął się ich ostrzeżeniami i po kilku latach nauczania na dawnym terenie, gdzie rozpowszechnił metodyzm, został mianowany misjonarzem Indian Shawnee w Kansas. To zakończyło jego walkę w Missouri. Dalsza część tej walki była pełna goryczy, a oblewanie smołą i oblepianie piórami było poważnym argumentem w tamtym czasie i swobodnie z niego korzystano. Okazał się jednak niewystarczająco przekonujący i w końcu ustąpił sznurowi i kulom.

Ojciec był człowiekiem o silnych przekonaniach, które zawsze i wszędzie zachowywał. Odważnie opowiadał się za zniesieniem niewolnictwa i trzymał się tego stanowiska, dopóki niewolnictwo nie zostało wymazane z każdego skrawka Ameryki Północnej, niezależnie od tego, czy pochodziło od Boga, czy od diabła. Umarł ciesząc się, że dane mu było dożyć chwili, gdy wszyscy obywatele jego kraju, czy to biali, czy czarni, byli wolni.

Mógłbym jeszcze sporo opowiedzieć o jego życiu od 1844 roku do przeprowadzki do Kansas, na przykład o tym, że grożono mu przemocą, że wrogowie jego poglądów religijnych w kościele metodystycznym złamali mu laskę, bo myśleli, że ma włócznię, którą mógłby się bronić, a także o wojnach wynikłych z zagorzałych uprzedzeń i dysputach kościelnych, ale sądzę, że powiedziałem wystarczająco dużo, żeby czytelnik poznał charakter tego człowieka i czasy, w jakich żył.

<<Rozdział 2. 

 Rozdział 4.>>

04 września 2023

Rozdział 2

[Tłum. Marcin Machnik]

Dzika zwierzyna na kresach — Jeleń pana Cochrana — Noga jelenia — Bodnięty przez kozła — Złapanie orła — Nocne polowanie — Róg brata Jima — Filozofia skunksów i sępów — Dojenie mimo trudności — Zaatakowany przez pumy.

 

Chłopiec z kresów cieszy się wieloma ekscytującymi przygodami z dzikimi zwierzętami, które chłopiec z miasta może znać wyłącznie z książek. Jeśli jest uważny, lepiej pozna zwyczaje i nawyki dzikich zwierząt, z którymi ma kontakt, niż gdyby uczęszczał na lekcje historii naturalnej, ponieważ ma nieustannie otwartą przed sobą wielką księgę natury.

Wkrótce po tym, jak ojciec przeniósł się z nami do Missouri — miałem wtedy około ośmiu lat — bawiłem się na podwórku z młodszymi braćmi, trzylatkiem i pięciolatkiem, gdy od tyłu domu dało się słyszeć „bang” wystrzału z dużej broni, jakieś ćwierć mili (400 metrów) od nas. Matka podbiegła do nas i spytała:

— Słyszeliście ten wielki huk na zachodzie?

Odpowiedzieliśmy, że tak.

— Pewnie sędzia Cochran zabił jelenia — stwierdziła. — Mówił, że wybiera się szukać ich przy źródełku, do którego przychodzą pić wodę spływającą ze wzgórza, i obiecał nam dziczyznę na kolację.

Wszyscy bardzo się podekscytowaliśmy. Ja, John, Tom, Jim i Ed wspięliśmy się na ogrodzenie, a mama z dziewczynkami stanęła w drzwiach i razem wypatrywaliśmy oddalonego o pół mili źródła jeleni. Każdy nerw w naszych ciałach był absolutnie napięty, a oczy szeroko otwarte, żeby nie przegapić sędziego Cochrana, gdy tylko się wyłoni. Po paru minutach pojawił się na otwartej przestrzeni lasu i niemal od razu go dostrzegliśmy. Podskoczyłem wysoko, a mój brat Jim poszedł za moim przykładem. Wkrótce sędzia znalazł się na podwórzu, ale zanim to się jeszcze stało, spytaliśmy go, czy zabił jelenia.

— Tak, zabiłem pięknego jelenia i wszyscy będziecie mieć bardzo smaczną dziczyznę na kolację, tak jak obiecałem — odrzekł i spytał, czy już kiedykolwiek ją jedliśmy. Odpowiedzieliśmy, że nie, nigdy nie widzieliśmy dziczyzny, nie mówiąc już o jej kosztowaniu.

Wyjaśnił, że jeleń leży przy lizawce, a on osiodła konia i go przywiezie. Gdy dosiadł wierzchowca, spytał, czy nie chciałbym pojechać z nim po jelenia. Wskoczyłem za sędziego i pojechaliśmy razem. Po kilku minutach dotarliśmy do lizawki i zsiedliśmy przy martwym jeleniu. To był najpiękniejszy widok w moim życiu.

[SĘDZIA I JA POJECHALIŚMY Z POWROTEM DO DOMU]

Jeleń miał około pięciu stóp (150 cm) długości od czubka nosa do końca ogona, niemal cztery stopy (120 cm) wysokości, gdyby stał, a ogon mierzył około jednej stopy (30 cm). Nogi i pysk bardzo przypominały mi owcę, za wyjątkiem ostro zakończonych racic. Kolor sierści kojarzył mi się z wąsami Irlandczyka. Miał bardzo ładne i zgrabne nogi, niewiele grubsze od kija miotły, ale długie na trzy stopy (90 cm). Pomyślałem: „Och! Ale szybko mógł biec, zanim pożegnał się z życiem, żeby sprawić nam radość przy stole”. Jeleń potrafi przeskoczyć jednym susem sześć susów chłopca, czyli około pięćdziesiąt-sześćdziesiąt stóp (15-18 metrów), gdy zbiega ze wzgórza. Potrafi też przeskoczyć człowiekowi nad głową, nie dotykając jego kapelusza.

Sędzia i ja wkrótce wróciliśmy do domu z naszym jeleniem. Zdjęliśmy z niego skórę i powiesiliśmy go na drzewie, żeby ostygł i żebyśmy mogli zjeść trochę na śniadanie zamiast kolacji. Następnego ranka zerwaliśmy się bardzo wcześnie. Mama ugotowała pełny wielki gar jedzenia i postawiła go na dużym półmisku na środku stołu. Był to najsmaczniejszy posiłek, jaki kiedykolwiek jadłem. Może to chłopięcy apetyt i nieustanny ruch sprawiły, że mięso zdawało mi się najpyszniejsze na świecie. Zanim porzucę temat jeleni, opowiem przygodę, jaką przeżyłem z rannym jeleniem jakieś dwanaście lat później, gdy byłem już niemal młodym mężczyzną. Pewnego dnia na wyprawie z bronią i trzema psami usłyszałem zbliżający się do mnie hałas tratowanych zarośli i wkrótce dostrzegłem rogacza. Miał po dziewięć rozwidleń w każdym rogu i był ponad trzykrotnie większy niż ten zabity przez sędziego Cochrana. Powoli docierało do mnie, jak niebezpieczny będzie kontakt z takim monstrum, jeśli go nie trafię. Ze świadomością, że jeśli go zabiję, przeżyję, a jeśli spudłuję, on zabije mnie, chyba że psy jakimś cudem mnie uratują, uniosłem strzelbę, gdy zbliżył się na kilka stóp. Wypaliłem z broni, a on padł na ziemię.

— Alleluja! Tom, powaliłem go!

W tym czasie mój brat Tom był już jakieś pięćdziesiąt jardów (46 metrów) ode mnie. Podszedłem do jelenia, spodziewając się, że jest martwy, ale gdy byłem blisko, ku mojemu zdumieniu uniósł głowę do walki. Nie było czasu na pertraktacje, po prostu błyskawicznie wspiąłem się na drzewo. Na szczęście zachowałem na tyle przytomności umysłu, żeby zabrać ze sobą strzelbę. Na gałęzi ładowałem ją i strzelałem, aż go zabiłem. Moje trzy psy przez cały czas próbowały go szarpać i musiałem bardzo uważnie strzelać, żeby ich nie zabić, gdy walczyły z jeleniem na śmierć i życie.

[MUSIAŁEM BARDZO UWAŻNIE STRZELAĆ, ŻEBY ICH NIE ZABIĆ]

 Od tego czasu widziałem ludzi walczących na śmierć i życie, ale nie sądzę, żebym kiedykolwiek był świadkiem bardziej desperackiej konfrontacji. Nie byłem pierwszym, który do niego strzelał, bo gdy go oskórowałem, znalazłem kilka kul, które przebiły skórę, ale nie trafiły w żaden witalny organ.

Pewnej nocy, bardzo ciemnej i z obfitymi opadami śniegu, byłem jakieś dwie mile (3,2 km) od domu bez strzelby i bez psa. Gdy spojrzałem w górę drzewa, nie wyższego niż piętnaście-dwadzieścia stóp (4,5-6 metra), dostrzegłem jakiś obiekt, ale nie byłem w stanie określić, co to jest. Wziąłem więc kij i rzuciłem nim w koronę drzewa. Za pasem miałem nóż, którego dobyłem, żeby zrobić co w mojej mocy, gdyby obiekt okazał się pumą lub innym groźnym zwierzęciem.

[ZŁAPAŁEM ORŁA]

Trafiłem zwierzę kijem i spadło na ziemię. Wydawało się szykować do walki, więc sięgnąwszy po kolejny kij, przycisnąłem je i postawiłem na nim stopę. Noc była tak ciemna, że dopiero gdy dotknąłem zwierzęcia, poczułem, że złapałem orła. Miał skrzydła o rozpiętości siedmiu stóp i dwóch cali (218 cm) i mierzył trzy stopy (91 cm) od czubka głowy do ogona. Tylne szpony na łapach miały trzy i trzy czwarte cala długości (9,5 cm), a nogi były wielkie jak kije od miotły. Wziąłem go pod ramię i trzymając za stopy doniosłem bezpiecznie do domu. Innej nocy przyniosłem dwa duże łyse orły. Jeśli przestraszysz orła w nocy, zawsze spadnie na ziemię i łatwo go wtedy złapać.

Mój ojciec miał farmę i uprawiał olbrzymie ilości kukurydzy, posiadał też sporo koni, mułów, bydła, owiec i wieprzy do wykarmienia, więc sami zużywaliśmy zebrane plony. Mieliśmy tak dużo kukurydzy do obrania i obrobienia, że musieliśmy bardzo wcześnie się do tego zabierać, żeby zdążyć ją zmagazynować przed ochłodzeniem. W nastoletnim wieku, gdy mój najstarszy brat miał dziewiętnaście, następny siedemnaście, a ja około piętnastu, zrywaliśmy kukurydzę od wczesnego ranka do późnego wieczora, karmiliśmy zwierzęta gospodarskie, zjadaliśmy kolację i przygotowywaliśmy się na porządne polowanie na szopy, lisy, oposy i skunksy. Zawsze braliśmy broń, topór, duży nóż rzeźniczy oraz krzemień i stal do rozniecania ognia. Mieliśmy wypolerowany krowi róg i mogliśmy na nim grać równie głośno jak na trąbach, od których runęło Jerycho. Jim był najbardziej rozmowny, dlatego mianowaliśmy go głównym dmącym. Wychodził na podwórze, nabierał powietrza i trąbił, rozsyłając dźwięk na całe mile, a wokół niego zbierały się psy, które szczekały i wyły. Nigdy nie słyszałem równie słodkiej muzyki jak ta tworzona przez mojego brata Jima i psy. Po rozpoczęciu tego koncertu natychmiast stawaliśmy w gotowości do wymarszu, przedni, środkowy i tylny szereg, po czym ruszaliśmy w lasy polować na oposy, tchórze, szopy, dzikie koty, lisy i indyki. Nasze psy były klasycznie wyszkolone — ścigały i zabijały wszelkiego rodzaju „szkodniki”. W czasie polowania na szopa trzymaliśmy przy sobie wszystkie psy poza dwoma, Drumem i Rouserem. Miały czarne podniebienia, długie i wąskie uszy oraz bardzo cienkie ogony. Gdy chcieliśmy upolować szopa, kazaliśmy zadąć Jimowi na szopy, co robił z wielką wprawą. Na ten znak Drum i Rouser znikały w ciemnościach i za każdym razem po paru minutach Drum przerywał ciszę szczekaniem i skowytem. W ten sposób przekazywał naszym wyszkolonym uszom, jakiego rodzaju zwierzynę wytropił. Jeśli szczekał nisko i głośno, byliśmy niemal pewni, że przydybał szopa, a przy krótkim i ostrym szczekaniu obstawialiśmy, że znalazł lisa. Szybkie i głośne szczeknięcia oznaczały zwykle tchórza. W przypadku skunksa czym prędzej biegliśmy do psów, jednocześnie nakazując Jimowi zadąć sygnał odwołania ich, bo gdyby chociaż raz zostały spryskane skunksowymi perfumami, śmierdziałyby tak bardzo, że nie było szans wyczuć zapachu innej zwierzyny. Czasem młody niewyszkolony pies miał czelność schwytać skunksa i zepsuć polowanie. Mogliśmy wtedy jedynie odegrać sygnał powrotu i wrócić do domu. Skunks ma dwie wspaniałe umiejętności: potrafi śmierdzieć mocniej i intensywniej niż jakiekolwiek inne znane zwierzę, a jeśli go nie zabijesz, po kilku godzinach wchłonie z powrotem wszystkie swoje odrażające odory i odejdzie. W takie to moce wyposażyła go natura. Radziłbym ci nigdy go nie zabijać, chyba że zostawisz jego ciało tam, gdzie padnie. W ten sposób smród dość szybko przeminie. Prezentuje on jedną z najwspanialszych lekcji natury: oddaje tylko to, co absorbuje z otoczenia.

Tchórz jest skunksem ziemnym i śmierdzi gorzej niż jakiekolwiek inne zwierzę. Sęp jest skunksem powietrznym o niewiele mniejszych możliwościach odorowych od skunksa ziemnego. Jego język ma niesamowitą budowę, pozwalającą na przecinanie i rozrywanie mięsa; nie licząc tego jego głowa i dziób wyglądają bardzo podobnie jak u zwykłego indyka. W ten sposób natura zapewniła wszelkim stworzeniom narzędzia do poruszania się, obrony i życia, od potężnych lwów z dżungli po najmniejsze mrówki.

Do około 1852 roku zabiłem sporą liczbę jeleni. Skórowałem, soliłem i suszyłem mięso, zaopatrując nie tylko siebie, lecz także sąsiadów w taką ilość, jakiej zapragnęli. Pewnego popołudnia zabiłem bardzo pięknego młodego jelenia, przywiozłem go do domu i umieściłem w wędzarni. Ubrania, siodło i koń były mocno poplamione krwią zwierzęcia. Było już późno, gdy się przebrałem. Wziąłem wiaderko i poszedłem na działkę przylegającą do stajni, żeby wydoić krowę. Było tam około dwudziestu sporych świń. Usiadłem i zacząłem dojenie, gdy nagle wszystkie świnie jednocześnie podskoczyły i pobiegły na drugi koniec działki, węsząc w powietrzu z wielkim przerażeniem.

[I OTO NA OTWARTYM POLU STAŁA GIGANTYCZNA PUMA]

Rozejrzałem się w poszukiwaniu przyczyny ich paniki i oto na otwartym polu jakieś trzydzieści stóp (9 metrów) ode mnie stała gigantyczna puma, o długości przynajmniej dziewięciu lub dziesięciu stóp (od 2,7 do 3 metrów), mierząc od nosa do końca ogona, i wysokości pełnych trzech stóp (0,9 metra).

[STRZELIŁEM Z BATA, A ONE ZESKOCZYŁY Z DRZEWA I UCIEKŁY W LAS]

Doiłem krowę do cynowego wiadra, które robiło dość spory hałas, więc puma nie nękała ani mnie, ani świń, lecz wyskoczyła z zagrody i ruszyła w stronę drzew. Zaczęła przy tym ryczeć i piszczeć jak kobieta w opałach. Bardzo podobała mi się ta muzyka, ale brzmiała mi tym lepiej, im bardziej była odległa. Cieszę się, że pumie nie zależało na spędzeniu ze mną więcej czasu. Bez wątpienia przywiodła ją tu krew na koniu i siodle. Nie pytałem jej o to, ale domyślam się, że miała ochotę na udziec jelenia.

Jednego dnia, gdy wracałem do domu moim wozem z wołami, natknąłem się na trzy pumy na drodze, dwie stare bestie i jedną młodą. Nie miałem przy sobie ani karabinu, ani noża, żeby się obronić i gdyby mnie zaatakowały, zabiłyby woły i mnie. Moje psy dostrzegły niebezpieczne zwierzęta i śmiało się na nie rzuciły. Pumy uciekły na drzewo. Bez wątpienia były zaczajone, żeby uraczyć się moimi wołami. Nawet z korony drzewa rzucały na nas zażarte, głodne spojrzenia. Strzeliłem z bata, co zabrzmiało bardzo podobnie do pistoletu, a one zeskoczyły z drzewa i uciekły w gęsty las. Pospiesznie pojechałem dalej do domu z włosami na głowie sztywnymi jak druty do robótek ręczny i gorącym pragnieniem, by już nigdy nie trafić na pumy.

Moje doświadczenie na kresach było cenne pod tak wieloma względami, że nie jestem w stanie tego wyrazić. Było nieocenione w moich badaniach naukowych. Zanim zacząłem uczyć się anatomii z książek niemal do perfekcji opanowałem tę wiedzę z wielkiej księgi natury. Dzięki skórowaniu wiewiórek zapoznałem się z mięśniami, nerwami i żyłami. Kości, wielki fundament wspaniałego domu, który zamieszkujemy, były przedmiotem moich dociekań na długo przed tym, nim poznałem trudne nazwy nadane im przez świat nauki. Skoro czaszka konia służyła w mojej pierwszej szkole jako siedzenie dla leniwych uczniów, może jakiś koński zmysł kazał mi udać się do samego źródła wiedzy i nauczyć się tam, że leki są niebezpieczne dla ciała, a nauka medycyny jest tym, czym ogłaszają ją niektórzy wielcy lekarze — oszustwem.

Oddalam się jednak od celu tego rozdziału, którym jest opowiedzenie niektórych moich przygód w tym początkowym czasie na kresach. Nie ograniczały się one do pum, jeleni, skunksów i szopów. Mieliśmy wroga znacznie subtelniejszego i niebezpieczniejszego niż te wszystkie zwierzęta. Miał trujące kły, a jego ugryzienie często równało się śmierci. Chodzi mi o węże Missouri z tych wczesnych dni. Zabiłem ich tysiące, duże i małe, długie i krótkie, od dziesięciu stóp (3 metry) do sześciu cali (15 cm) długości, w najróżniejszych barwach —  czerwone, czarne, niebieskie, zielone, miedziane, cętkowane, niebezpieczne i niegroźne. W tych wczesnych latach było ich tak dużo w lasach i na prerii, że trzeba było zawsze mieć ze sobą dla ochrony kij wielkości laski do podpierania, długości trzech-czterech stóp (90-120 cm). Wszyscy nosili w dłoniach coś do zabijania węży w ciepłe dni. Wiele z nich miało bardzo trujący jad. Pamiętam mężczyznę nazywającego się Smith Montgomery, który został ukąszony w stopę w trakcie zbiorów, gdy pracował boso. Ząb węża przebił mu żyłę, którą krew płynęła prosto do serca.

— Grzechotnik mnie ukąsił! — zawołał i ruszył w stronę pozostałych mężczyzn, ale po zrobieniu jakichś sześciu kroków przewrócił się i natychmiast umarł. Jad grzechotnika doprowadza do odrętwienia, które rozchodzi się po całym ciele. Płuca i serce przestają działać, kiedy tylko krew dotrze do serca i jad dostanie się do dużych naczyń krwionośnych.

Grzechotnik to uparty przeciwnik. Uformowałem wysoki na stopę (30 cm) pierścień z siana, podpaliłem go i gdy był w pełni rozpalony, w najgorętszym momencie, wrzuciłem do środka grzechotnika. Walczył i wił się, aż zesztywniał jak laska do podpierania i poddał się dopiero wtedy, gdy jego ciało się upiekło. Sami widzicie, że jest wytrwały do samego końca.

Gdy przemierzałem zadrzewione tereny z moim przyjacielem Jimem Jesse’m, zobaczyliśmy przed sobą bardzo dużego grzechotnika, długiego na sześć stóp (1,8 metra). Zaproponowałem Jimowi, żebyśmy trochę się pobawili z tym dżentelmenem. Wyjąłem nóż zza pasa, uciąłem i obrałem gałąź, ale zostawiłem rozwidlenie na końcu, żeby uzyskać widelec. W tym widelcu uwięziłem szyję grzechotnika, po czym użyłem innych patyków, żeby otworzyć mu paszczę i napełnić roztworem amoniaku (wodą amoniakalną). Potem go wypuściliśmy i odeszliśmy na bok, żeby się z niego pośmiać. Ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu w ogóle nie podskakiwał. Amoniak natychmiast zadziałał. Przywiązałem węża ogonem do krzewu, bo myślałem, że został tylko chwilowo obezwładniony. Gdy wróciłem sześć godzin później, okazało się, że był martwy i zajęły się nim zielone muchy. Dzięki temu eksperymentowi dowiedziałem się, że amoniak niszczy śmiertelny wirus węża. Od tego czasu we wszystkich przypadkach ugryzienia przez węża stosowałem amoniak jako antidotum, a gdy nie miałem go pod ręką, używałem sody lub innej zasadowej substancji, z równym powodzeniem, lecz z różną aktywnością. Polecam mieć ze sobą w kieszeni trochę amoniaku lub sody, gdy wybierasz się między węże. A jeśli na polowaniu na węże pies dostanie wścieklizny i cię ugryzie, zastosuj kwas siarkowy z trzema częściami wody, a wirus nie zrobi ci żadnej krzywdy, ponieważ jest zasadowy i ustępuje przed kwasami. Pewna dziewczynka została ugryziona przez wściekłego psa w twarz i miała dwie dwucalowe (pięciocentymetrowe) rany. Leczyłem je rozcieńczonym kwasem siarkowym przez dziesięć dni. Twarz jej się zagoiła, a ona nadal żyje i chociaż upłynęło już trzydzieści lat, nigdy nie miała żadnych objawów wścieklizny, mimo że wszystkie zwierzęta gospodarskie pogryzione przez tamtego psa się zaraziły.

W 1847 roku, gdy Stany Zjednoczone i stary Meksyk walczyły jak dwie tygrysice, chciałem pójść do walki z Meksykanami. Ponieważ nie byłem pełnoletni, ojciec nie zgodził się na moje pójście do służby. Pewnego dnia jechałem konno i wręcz gotowałem się do walki; krew we mnie wrzała i czułem, że zmiażdżyłbym takich siłaczy i bokserów jak Samson, John Sullivan, Fitzsimmons czy Corbett. Uniosłem głowę i spojrzałem przed siebie. W odległości około stu kroków dostrzegłem przy drodze coś, co uznałem za żerdź płotu lub słupek, o średnicy trzech lub czterech cali (7,5-10 cm). Zapomniałem o nim aż do chwili, gdy podjechałem w miejsce, w którym go zauważyłem. Rozejrzałem się w jego poszukiwaniu, ale zniknął, a ponieważ było wtedy bardzo gorąco, zacząłem podejrzewać, że zasnąłem i słupek mi się przyśnił. Kilka kroków dalej droga była bardzo piaszczysta i ku swojemu bezbrzeżnemu zdumieniu zobaczyłem na niej ślad węża.

Odcisk w miękkim piasku miał głębokość około cala (2,5 cm) i szerokość ponad jednej stopy (ponad 30 cm). Kiedy odkryłem, że to ślad węża, wiedziałem bez wątpienia, że będę tu mieć dosyć walki nawet bez udawania się do Meksyku. Wjechałem w wysokie na około jedną stopę (30 cm) zarośla, w kierunku, w którym sądziłem, że najprawdopodobniej go znajdę. Znalazłem pana węża zwiniętego w kłębek, który bez trudu wypełniłby misę o pojemności pół buszla (17,5 litra). Uniósł głowę na dwie stopy (60 cm) nad ziemię i wbił wzrok we mnie. Jego głowa była szeroka na trzy cale (7,5 cm) od oka do oka. Dobrze wiedziałem, że jeśli mierzy około dziesięciu stóp (3 metry), jest w stanie skoczyć na taką odległość. Ucieczka byłaby tchórzostwem, walka zapowiadała się niebezpiecznie. Przyszła mi do głowy myśl: jak by to wyglądało, gdyby młody mężczyzna, który pragnie walczyć z Meksykanami, wycofał się i uciekł przed wężem? Widziałem go i nie mogłem powiedzieć matce, że uciekł, a ja go nie znalazłem. W desperacji odpiąłem z siodła pasek od strzemienia z bardzo ciężkim żelaznym strzemieniem i z wielkimi emocjami w obu nogach podszedłem do generała dowodzącego wrogą armią. Nakazał grać muzykę zespołowi, którym było dwadzieścia dziewięć grzechotek przytwierdzonych na tyłach jego długiej armii. Cichym szeptem wydałem rozkaz ataku. Zamachnąłem się paskiem ze strzemieniem, które ważyło około półtorej funta (0,7 kilograma), czym przetrąciłem generałowi kark i wziąłem do niewoli całą jego armię. Ustawiłem ją w linii prostej do uroczystej parady i okazało się, że miała pełne trzy kroki i jedną stopę długości, a do tego dwadzieścia dziewięć grzechotek długich na siedem cali (18 cm), co oznaczało, że wąż mierzył nieco ponad dziesięć stóp (3 metry). Tak zakończyła się największa walka z wężem w moim życiu.

Jako że wąż jest symbolem trucizny, a wszystkie leki są trucizną, można powiedzieć, że był to pierwszy konflikt między Osteopatią i trucizną, z którego Osteopatia wyszła zwycięsko.

[PIERWSZY KONFLIKT MIĘDZY LEKAMI I OSTEOPATIĄ]


 <<Rozdział 1.

Rozdział 3.>>