[Tłum. Marcin Machnik]
Dzika zwierzyna na kresach — Jeleń pana Cochrana — Noga
jelenia — Bodnięty przez kozła — Złapanie orła — Nocne polowanie — Róg brata
Jima — Filozofia skunksów i sępów — Dojenie mimo trudności — Zaatakowany przez
pumy.
Chłopiec z kresów cieszy się wieloma ekscytującymi
przygodami z dzikimi zwierzętami, które chłopiec z miasta może znać wyłącznie z
książek. Jeśli jest uważny, lepiej pozna zwyczaje i nawyki dzikich zwierząt, z
którymi ma kontakt, niż gdyby uczęszczał na lekcje historii naturalnej,
ponieważ ma nieustannie otwartą przed sobą wielką księgę natury.
Wkrótce po tym, jak ojciec przeniósł się z nami do Missouri
— miałem wtedy około ośmiu lat — bawiłem się na podwórku z młodszymi braćmi,
trzylatkiem i pięciolatkiem, gdy od tyłu domu dało się słyszeć „bang” wystrzału
z dużej broni, jakieś ćwierć mili (400 metrów) od nas. Matka podbiegła do nas i
spytała:
— Słyszeliście ten wielki huk na zachodzie?
Odpowiedzieliśmy, że tak.
— Pewnie sędzia Cochran zabił jelenia — stwierdziła. —
Mówił, że wybiera się szukać ich przy źródełku, do którego przychodzą pić wodę
spływającą ze wzgórza, i obiecał nam dziczyznę na kolację.
Wszyscy bardzo się podekscytowaliśmy. Ja, John, Tom, Jim i
Ed wspięliśmy się na ogrodzenie, a mama z dziewczynkami stanęła w drzwiach i
razem wypatrywaliśmy oddalonego o pół mili źródła jeleni. Każdy nerw w naszych
ciałach był absolutnie napięty, a oczy szeroko otwarte, żeby nie przegapić
sędziego Cochrana, gdy tylko się wyłoni. Po paru minutach pojawił się na
otwartej przestrzeni lasu i niemal od razu go dostrzegliśmy. Podskoczyłem
wysoko, a mój brat Jim poszedł za moim przykładem. Wkrótce sędzia znalazł się
na podwórzu, ale zanim to się jeszcze stało, spytaliśmy go, czy zabił jelenia.
— Tak, zabiłem pięknego jelenia i wszyscy będziecie mieć
bardzo smaczną dziczyznę na kolację, tak jak obiecałem — odrzekł i spytał, czy
już kiedykolwiek ją jedliśmy. Odpowiedzieliśmy, że nie, nigdy nie widzieliśmy
dziczyzny, nie mówiąc już o jej kosztowaniu.
Wyjaśnił, że jeleń leży przy lizawce, a on osiodła konia i
go przywiezie. Gdy dosiadł wierzchowca, spytał, czy nie chciałbym pojechać z nim
po jelenia. Wskoczyłem za sędziego i pojechaliśmy razem. Po kilku minutach
dotarliśmy do lizawki i zsiedliśmy przy martwym jeleniu. To był najpiękniejszy
widok w moim życiu.
 |
[SĘDZIA I JA POJECHALIŚMY Z POWROTEM DO DOMU] |
Jeleń miał około pięciu stóp (150 cm) długości od czubka
nosa do końca ogona, niemal cztery stopy (120 cm) wysokości, gdyby stał, a ogon
mierzył około jednej stopy (30 cm). Nogi i pysk bardzo przypominały mi owcę, za
wyjątkiem ostro zakończonych racic. Kolor sierści kojarzył mi się z wąsami
Irlandczyka. Miał bardzo ładne i zgrabne nogi, niewiele grubsze od kija miotły,
ale długie na trzy stopy (90 cm). Pomyślałem: „Och! Ale szybko mógł biec, zanim
pożegnał się z życiem, żeby sprawić nam radość przy stole”. Jeleń potrafi
przeskoczyć jednym susem sześć susów chłopca, czyli około
pięćdziesiąt-sześćdziesiąt stóp (15-18 metrów), gdy zbiega ze wzgórza. Potrafi
też przeskoczyć człowiekowi nad głową, nie dotykając jego kapelusza.
Sędzia i ja wkrótce wróciliśmy do domu z naszym jeleniem.
Zdjęliśmy z niego skórę i powiesiliśmy go na drzewie, żeby ostygł i żebyśmy
mogli zjeść trochę na śniadanie zamiast kolacji. Następnego ranka zerwaliśmy
się bardzo wcześnie. Mama ugotowała pełny wielki gar jedzenia i postawiła go na dużym
półmisku na środku stołu. Był to najsmaczniejszy posiłek, jaki kiedykolwiek
jadłem. Może to chłopięcy apetyt i nieustanny ruch sprawiły, że mięso zdawało
mi się najpyszniejsze na świecie. Zanim porzucę temat jeleni, opowiem przygodę,
jaką przeżyłem z rannym jeleniem jakieś dwanaście lat później, gdy byłem już
niemal młodym mężczyzną. Pewnego dnia na wyprawie z bronią i trzema psami
usłyszałem zbliżający się do mnie hałas tratowanych zarośli i wkrótce
dostrzegłem rogacza. Miał po dziewięć rozwidleń w każdym rogu i był ponad
trzykrotnie większy niż ten zabity przez sędziego Cochrana. Powoli docierało do
mnie, jak niebezpieczny będzie kontakt z takim monstrum, jeśli go nie trafię.
Ze świadomością, że jeśli go zabiję, przeżyję, a jeśli spudłuję, on zabije
mnie, chyba że psy jakimś cudem mnie uratują, uniosłem strzelbę, gdy zbliżył
się na kilka stóp. Wypaliłem z broni, a on padł na ziemię.
— Alleluja! Tom, powaliłem go!
W tym czasie mój brat Tom był już jakieś pięćdziesiąt jardów
(46 metrów) ode mnie. Podszedłem do jelenia, spodziewając się, że jest martwy,
ale gdy byłem blisko, ku mojemu zdumieniu uniósł głowę do walki. Nie było czasu
na pertraktacje, po prostu błyskawicznie wspiąłem się na drzewo. Na szczęście
zachowałem na tyle przytomności umysłu, żeby zabrać ze sobą strzelbę. Na gałęzi
ładowałem ją i strzelałem, aż go zabiłem. Moje trzy psy przez cały czas
próbowały go szarpać i musiałem bardzo uważnie strzelać, żeby ich nie zabić, gdy walczyły z jeleniem na śmierć i życie.
 |
[MUSIAŁEM BARDZO
UWAŻNIE STRZELAĆ, ŻEBY ICH NIE ZABIĆ] |
Od tego czasu widziałem ludzi walczących na śmierć i życie,
ale nie sądzę, żebym kiedykolwiek był świadkiem bardziej desperackiej
konfrontacji. Nie byłem pierwszym, który do niego strzelał, bo gdy go
oskórowałem, znalazłem kilka kul, które przebiły skórę, ale nie trafiły w żaden
witalny organ.
Pewnej nocy, bardzo ciemnej i z obfitymi opadami śniegu,
byłem jakieś dwie mile (3,2 km) od domu bez strzelby i bez psa. Gdy spojrzałem
w górę drzewa, nie wyższego niż piętnaście-dwadzieścia stóp (4,5-6 metra),
dostrzegłem jakiś obiekt, ale nie byłem w stanie określić, co to jest. Wziąłem
więc kij i rzuciłem nim w koronę drzewa. Za pasem miałem nóż, którego dobyłem,
żeby zrobić co w mojej mocy, gdyby obiekt okazał się pumą lub innym groźnym
zwierzęciem.
 |
[ZŁAPAŁEM ORŁA] |
Trafiłem zwierzę kijem i spadło na ziemię. Wydawało się
szykować do walki, więc sięgnąwszy po kolejny kij, przycisnąłem je i postawiłem
na nim stopę. Noc była tak ciemna, że dopiero gdy dotknąłem zwierzęcia,
poczułem, że złapałem orła. Miał skrzydła o rozpiętości siedmiu stóp i dwóch
cali (218 cm) i mierzył trzy stopy (91 cm) od czubka głowy do ogona. Tylne
szpony na łapach miały trzy i trzy czwarte cala długości (9,5 cm), a nogi były
wielkie jak kije od miotły. Wziąłem go pod ramię i trzymając za stopy doniosłem
bezpiecznie do domu. Innej nocy przyniosłem dwa duże łyse orły. Jeśli
przestraszysz orła w nocy, zawsze spadnie na ziemię i łatwo go wtedy złapać.
Mój ojciec miał farmę i uprawiał olbrzymie ilości kukurydzy,
posiadał też sporo koni, mułów, bydła, owiec i wieprzy do wykarmienia, więc
sami zużywaliśmy zebrane plony. Mieliśmy tak dużo kukurydzy do obrania i
obrobienia, że musieliśmy bardzo wcześnie się do tego zabierać, żeby zdążyć ją
zmagazynować przed ochłodzeniem. W nastoletnim wieku, gdy mój najstarszy brat
miał dziewiętnaście, następny siedemnaście, a ja około piętnastu, zrywaliśmy
kukurydzę od wczesnego ranka do późnego wieczora, karmiliśmy zwierzęta
gospodarskie, zjadaliśmy kolację i przygotowywaliśmy się na porządne polowanie
na szopy, lisy, oposy i skunksy. Zawsze braliśmy broń, topór, duży nóż
rzeźniczy oraz krzemień i stal do rozniecania ognia. Mieliśmy wypolerowany
krowi róg i mogliśmy na nim grać równie głośno jak na trąbach, od których
runęło Jerycho. Jim był najbardziej rozmowny, dlatego mianowaliśmy go głównym
dmącym. Wychodził na podwórze, nabierał powietrza i trąbił, rozsyłając dźwięk
na całe mile, a wokół niego zbierały się psy, które szczekały i wyły. Nigdy nie
słyszałem równie słodkiej muzyki jak ta tworzona przez mojego brata Jima i psy.
Po rozpoczęciu tego koncertu natychmiast stawaliśmy w gotowości do wymarszu,
przedni, środkowy i tylny szereg, po czym ruszaliśmy w lasy polować na oposy,
tchórze, szopy, dzikie koty, lisy i indyki. Nasze psy były klasycznie
wyszkolone — ścigały i zabijały wszelkiego rodzaju „szkodniki”. W czasie
polowania na szopa trzymaliśmy przy sobie wszystkie psy poza dwoma, Drumem i Rouserem.
Miały czarne podniebienia, długie i wąskie uszy oraz bardzo cienkie ogony. Gdy
chcieliśmy upolować szopa, kazaliśmy zadąć Jimowi na szopy, co robił z wielką
wprawą. Na ten znak Drum i Rouser znikały w ciemnościach i za każdym razem po
paru minutach Drum przerywał ciszę szczekaniem i skowytem. W ten sposób
przekazywał naszym wyszkolonym uszom, jakiego rodzaju zwierzynę wytropił. Jeśli
szczekał nisko i głośno, byliśmy niemal pewni, że przydybał szopa, a przy
krótkim i ostrym szczekaniu obstawialiśmy, że znalazł lisa. Szybkie i głośne
szczeknięcia oznaczały zwykle tchórza. W przypadku skunksa czym prędzej
biegliśmy do psów, jednocześnie nakazując Jimowi zadąć sygnał odwołania ich, bo
gdyby chociaż raz zostały spryskane skunksowymi perfumami, śmierdziałyby tak
bardzo, że nie było szans wyczuć zapachu innej zwierzyny. Czasem młody
niewyszkolony pies miał czelność schwytać skunksa i zepsuć polowanie. Mogliśmy
wtedy jedynie odegrać sygnał powrotu i wrócić do domu. Skunks ma dwie wspaniałe
umiejętności: potrafi śmierdzieć mocniej i intensywniej niż jakiekolwiek inne
znane zwierzę, a jeśli go nie zabijesz, po kilku godzinach wchłonie z powrotem
wszystkie swoje odrażające odory i odejdzie. W takie to moce wyposażyła go
natura. Radziłbym ci nigdy go nie zabijać, chyba że zostawisz jego ciało tam,
gdzie padnie. W ten sposób smród dość szybko przeminie. Prezentuje on jedną z
najwspanialszych lekcji natury: oddaje tylko to, co absorbuje z otoczenia.
Tchórz jest skunksem ziemnym i śmierdzi gorzej niż
jakiekolwiek inne zwierzę. Sęp jest skunksem powietrznym o niewiele mniejszych
możliwościach odorowych od skunksa ziemnego. Jego język ma niesamowitą budowę,
pozwalającą na przecinanie i rozrywanie mięsa; nie licząc tego jego głowa i
dziób wyglądają bardzo podobnie jak u zwykłego indyka. W ten sposób natura
zapewniła wszelkim stworzeniom narzędzia do poruszania się, obrony i życia, od
potężnych lwów z dżungli po najmniejsze mrówki.
Do około 1852 roku zabiłem sporą liczbę jeleni. Skórowałem,
soliłem i suszyłem mięso, zaopatrując nie tylko siebie, lecz także sąsiadów w
taką ilość, jakiej zapragnęli. Pewnego popołudnia zabiłem bardzo pięknego
młodego jelenia, przywiozłem go do domu i umieściłem w wędzarni. Ubrania,
siodło i koń były mocno poplamione krwią zwierzęcia. Było już późno, gdy się
przebrałem. Wziąłem wiaderko i poszedłem na działkę przylegającą do stajni,
żeby wydoić krowę. Było tam około dwudziestu sporych świń. Usiadłem i zacząłem
dojenie, gdy nagle wszystkie świnie jednocześnie podskoczyły i pobiegły na
drugi koniec działki, węsząc w powietrzu z wielkim przerażeniem.
 |
[I OTO NA OTWARTYM
POLU STAŁA GIGANTYCZNA PUMA] |
Rozejrzałem się w poszukiwaniu przyczyny ich paniki i oto na
otwartym polu jakieś trzydzieści stóp (9 metrów) ode mnie stała gigantyczna
puma, o długości przynajmniej dziewięciu lub dziesięciu stóp (od 2,7 do 3
metrów), mierząc od nosa do końca ogona, i wysokości pełnych trzech stóp (0,9
metra).
 |
[STRZELIŁEM Z BATA, A
ONE ZESKOCZYŁY Z DRZEWA I UCIEKŁY W LAS] |
Doiłem krowę do cynowego wiadra, które robiło dość spory
hałas, więc puma nie nękała ani mnie, ani świń, lecz wyskoczyła z zagrody i
ruszyła w stronę drzew. Zaczęła przy tym ryczeć i piszczeć jak kobieta w
opałach. Bardzo podobała mi się ta muzyka, ale brzmiała mi tym lepiej, im
bardziej była odległa. Cieszę się, że pumie nie zależało na spędzeniu ze mną
więcej czasu. Bez wątpienia przywiodła ją tu krew na koniu i siodle. Nie
pytałem jej o to, ale domyślam się, że miała ochotę na udziec jelenia.
Jednego dnia, gdy wracałem do domu moim wozem z wołami,
natknąłem się na trzy pumy na drodze, dwie stare bestie i jedną młodą. Nie
miałem przy sobie ani karabinu, ani noża, żeby się obronić i gdyby mnie
zaatakowały, zabiłyby woły i mnie. Moje psy dostrzegły niebezpieczne zwierzęta
i śmiało się na nie rzuciły. Pumy uciekły na drzewo. Bez wątpienia były
zaczajone, żeby uraczyć się moimi wołami. Nawet z korony drzewa rzucały na nas
zażarte, głodne spojrzenia. Strzeliłem z bata, co zabrzmiało bardzo podobnie do
pistoletu, a one zeskoczyły z drzewa i uciekły w gęsty las. Pospiesznie
pojechałem dalej do domu z włosami na głowie sztywnymi jak druty do robótek
ręczny i gorącym pragnieniem, by już nigdy nie trafić na pumy.
Moje doświadczenie na kresach było cenne pod tak wieloma
względami, że nie jestem w stanie tego wyrazić. Było nieocenione w moich
badaniach naukowych. Zanim zacząłem uczyć się anatomii z książek niemal do
perfekcji opanowałem tę wiedzę z wielkiej księgi natury. Dzięki skórowaniu
wiewiórek zapoznałem się z mięśniami, nerwami i żyłami. Kości, wielki fundament
wspaniałego domu, który zamieszkujemy, były przedmiotem moich dociekań na długo
przed tym, nim poznałem trudne nazwy nadane im przez świat nauki. Skoro czaszka
konia służyła w mojej pierwszej szkole jako siedzenie dla leniwych uczniów,
może jakiś koński zmysł kazał mi udać się do samego źródła wiedzy i nauczyć się
tam, że leki są niebezpieczne dla ciała, a nauka medycyny jest tym, czym
ogłaszają ją niektórzy wielcy lekarze — oszustwem.
Oddalam się jednak od celu tego rozdziału, którym jest
opowiedzenie niektórych moich przygód w tym początkowym czasie na kresach. Nie
ograniczały się one do pum, jeleni, skunksów i szopów. Mieliśmy wroga znacznie
subtelniejszego i niebezpieczniejszego niż te wszystkie zwierzęta. Miał trujące
kły, a jego ugryzienie często równało się śmierci. Chodzi mi o węże Missouri z
tych wczesnych dni. Zabiłem ich tysiące, duże i małe, długie i krótkie, od
dziesięciu stóp (3 metry) do sześciu cali (15 cm) długości, w najróżniejszych
barwach — czerwone, czarne, niebieskie,
zielone, miedziane, cętkowane, niebezpieczne i niegroźne. W tych wczesnych
latach było ich tak dużo w lasach i na prerii, że trzeba było zawsze mieć ze
sobą dla ochrony kij wielkości laski do podpierania, długości trzech-czterech
stóp (90-120 cm). Wszyscy nosili w dłoniach coś do zabijania węży w ciepłe dni.
Wiele z nich miało bardzo trujący jad. Pamiętam mężczyznę nazywającego się
Smith Montgomery, który został ukąszony w stopę w trakcie zbiorów, gdy pracował
boso. Ząb węża przebił mu żyłę, którą krew płynęła prosto do serca.
— Grzechotnik mnie ukąsił! — zawołał i ruszył w stronę
pozostałych mężczyzn, ale po zrobieniu jakichś sześciu kroków przewrócił się i
natychmiast umarł. Jad grzechotnika doprowadza do odrętwienia, które rozchodzi
się po całym ciele. Płuca i serce przestają działać, kiedy tylko krew dotrze do
serca i jad dostanie się do dużych naczyń krwionośnych.
Grzechotnik to uparty przeciwnik. Uformowałem wysoki na
stopę (30 cm) pierścień z siana, podpaliłem go i gdy był w pełni rozpalony, w
najgorętszym momencie, wrzuciłem do środka grzechotnika. Walczył i wił się, aż
zesztywniał jak laska do podpierania i poddał się dopiero wtedy, gdy jego ciało
się upiekło. Sami widzicie, że jest wytrwały do samego końca.
Gdy przemierzałem zadrzewione tereny z moim przyjacielem
Jimem Jesse’m, zobaczyliśmy przed sobą bardzo dużego grzechotnika, długiego na
sześć stóp (1,8 metra). Zaproponowałem Jimowi, żebyśmy trochę się pobawili z
tym dżentelmenem. Wyjąłem nóż zza pasa, uciąłem i obrałem gałąź, ale zostawiłem
rozwidlenie na końcu, żeby uzyskać widelec. W tym widelcu uwięziłem szyję
grzechotnika, po czym użyłem innych patyków, żeby otworzyć mu paszczę i
napełnić roztworem amoniaku (wodą amoniakalną). Potem go wypuściliśmy i odeszliśmy
na bok, żeby się z niego pośmiać. Ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu w ogóle nie
podskakiwał. Amoniak natychmiast zadziałał. Przywiązałem węża ogonem do krzewu,
bo myślałem, że został tylko chwilowo obezwładniony. Gdy wróciłem sześć godzin
później, okazało się, że był martwy i zajęły się nim zielone muchy. Dzięki temu
eksperymentowi dowiedziałem się, że amoniak niszczy śmiertelny wirus węża. Od
tego czasu we wszystkich przypadkach ugryzienia przez węża stosowałem amoniak
jako antidotum, a gdy nie miałem go pod ręką, używałem sody lub innej zasadowej
substancji, z równym powodzeniem, lecz z różną aktywnością. Polecam mieć ze
sobą w kieszeni trochę amoniaku lub sody, gdy wybierasz się między węże. A jeśli
na polowaniu na węże pies dostanie wścieklizny i cię ugryzie, zastosuj kwas
siarkowy z trzema częściami wody, a wirus nie zrobi ci żadnej krzywdy, ponieważ
jest zasadowy i ustępuje przed kwasami. Pewna dziewczynka została ugryziona
przez wściekłego psa w twarz i miała dwie dwucalowe (pięciocentymetrowe) rany.
Leczyłem je rozcieńczonym kwasem siarkowym przez dziesięć dni. Twarz jej się
zagoiła, a ona nadal żyje i chociaż upłynęło już trzydzieści lat, nigdy nie
miała żadnych objawów wścieklizny, mimo że wszystkie zwierzęta gospodarskie
pogryzione przez tamtego psa się zaraziły.
W 1847 roku, gdy Stany Zjednoczone i stary Meksyk walczyły
jak dwie tygrysice, chciałem pójść do walki z Meksykanami. Ponieważ nie byłem
pełnoletni, ojciec nie zgodził się na moje pójście do służby. Pewnego dnia
jechałem konno i wręcz gotowałem się do walki; krew we mnie wrzała i czułem, że
zmiażdżyłbym takich siłaczy i bokserów jak Samson, John Sullivan, Fitzsimmons
czy Corbett. Uniosłem głowę i spojrzałem przed siebie. W odległości około stu
kroków dostrzegłem przy drodze coś, co uznałem za żerdź płotu lub słupek, o
średnicy trzech lub czterech cali (7,5-10 cm). Zapomniałem o nim aż do chwili,
gdy podjechałem w miejsce, w którym go zauważyłem. Rozejrzałem się w jego
poszukiwaniu, ale zniknął, a ponieważ było wtedy bardzo gorąco, zacząłem
podejrzewać, że zasnąłem i słupek mi się przyśnił. Kilka kroków dalej droga
była bardzo piaszczysta i ku swojemu bezbrzeżnemu zdumieniu zobaczyłem na niej
ślad węża.
Odcisk w miękkim piasku miał głębokość około cala (2,5 cm) i
szerokość ponad jednej stopy (ponad 30 cm). Kiedy odkryłem, że to ślad węża,
wiedziałem bez wątpienia, że będę tu mieć dosyć walki nawet bez udawania się do
Meksyku. Wjechałem w wysokie na około jedną stopę (30 cm) zarośla, w kierunku,
w którym sądziłem, że najprawdopodobniej go znajdę. Znalazłem pana węża
zwiniętego w kłębek, który bez trudu wypełniłby misę o pojemności pół buszla
(17,5 litra). Uniósł głowę na dwie stopy (60 cm) nad ziemię i wbił wzrok we
mnie. Jego głowa była szeroka na trzy cale (7,5 cm) od oka do oka. Dobrze
wiedziałem, że jeśli mierzy około dziesięciu stóp (3 metry), jest w stanie
skoczyć na taką odległość. Ucieczka byłaby tchórzostwem, walka zapowiadała się
niebezpiecznie. Przyszła mi do głowy myśl: jak by to wyglądało, gdyby młody
mężczyzna, który pragnie walczyć z Meksykanami, wycofał się i uciekł przed
wężem? Widziałem go i nie mogłem powiedzieć matce, że uciekł, a ja go nie
znalazłem. W desperacji odpiąłem z siodła pasek od strzemienia z bardzo ciężkim
żelaznym strzemieniem i z wielkimi emocjami w obu nogach podszedłem do generała
dowodzącego wrogą armią. Nakazał grać muzykę zespołowi, którym było dwadzieścia
dziewięć grzechotek przytwierdzonych na tyłach jego długiej armii. Cichym
szeptem wydałem rozkaz ataku. Zamachnąłem się paskiem ze strzemieniem, które
ważyło około półtorej funta (0,7 kilograma), czym przetrąciłem generałowi kark
i wziąłem do niewoli całą jego armię. Ustawiłem ją w linii prostej do
uroczystej parady i okazało się, że miała pełne trzy kroki i jedną stopę
długości, a do tego dwadzieścia dziewięć grzechotek długich na siedem cali (18
cm), co oznaczało, że wąż mierzył nieco ponad dziesięć stóp (3 metry). Tak
zakończyła się największa walka z wężem w moim życiu.
Jako że wąż jest symbolem trucizny, a wszystkie leki są
trucizną, można powiedzieć, że był to pierwszy konflikt między Osteopatią i
trucizną, z którego Osteopatia wyszła zwycięsko.
 |
[PIERWSZY KONFLIKT
MIĘDZY LEKAMI I OSTEOPATIĄ] |
<<Rozdział 1.
Rozdział 3.>>