17 września 2023

Rozdział 3

[Tłum. Marcin Machnik]

Mój ojciec — Przeprowadzka do Missouri — Długa podróż — Pierwszy parowiec — W St. Louis — Nieboski pastor — Bieda na Zachodzie — Pierwszy kaznodzieja metodystyczny w północnowschodnim Missouri — Starszy przewodniczący — Kłopoty w kościele metodystycznym — Stanowisko zajęte przez Abrama Stilla — Wyjazd do Kansas.

 

Pragnę uprzedzić Czytelnika, że gdy opowiadam o wielebnym Abramie Stillu (moim ojcu), moja pamięć jest jedyną przewodniczką i na jej podstawie przekażę jego ogólną historię. Znajdywane przeze mnie wzmianki o nim są jedynie zgrabnymi anegdotami napisanymi przez osoby, które osobiście znały go bardzo słabo.

[WIELEBNY ABRAM STILL]

 

Z tego, co mi się przypomina, wiosną 1836 roku, gdy ojciec był członkiem holstońskiej konferencji kościoła metodystycznego Tennessee, został wyznaczony na misjonarza, który ma pojechać do Missouri.

Opuściliśmy Tennessee, wyruszając z New Market w hrabstwie Jefferson z dwoma wozami, siedmioma końmi i ośmioma członkami rodziny i zaczęliśmy siedmiotygodniową podróż do hrabstwa Macon w stanie Missouri. Spędzaliśmy miło czas i mieliśmy dobre drogi i przyjemną podróż, aż dotarliśmy do nizin w korycie rzeki Ohio naprzeciw miasteczka Cairo w stanie Illinois. Tam przez kilka mil przedzieraliśmy się przez głębokie błota, żeby dotrzeć do rzeki. Na długo przed nią usłyszeliśmy jednak gwizd parowca. Wszyscy chcieliśmy zobaczyć gębę, która potrafi tak piskliwie zagwizdać.

— Mój panie, słyszymy ten wrzask tak wyraźnie, jak słychać pianie koguta, gdy siedzi człowiekowi na głowie.

Tylko pomyślcie! Spotkaliśmy człowieka po drodze i ojciec spytał go, jak daleko do rzeki, a ten odrzekł, że sześć lub siedem mil (9,5 lub 11 kilometrów). Pogoniliśmy wszystkie zaprzęgi i pospieszyliśmy naprzód, bo bardzo chcieliśmy zobaczyć ten statek oraz to, jak nadyma swe usta i gwiżdże. Mieliśmy dość prymitywne wyobrażenia o parze i niewiele spotykaliśmy osób, które wiedziałyby coś więcej o silnikach parowych i jakichkolwiek innych maszynach. Dojechaliśmy do brzegu rzeki i oto płynął przed nami, niesamowicie wielki, pełen ludzi, bydła, koni, owiec, towarów i pomocników, ale dla nas nie miało to już znaczenia. Chodziło tylko o statek, zobaczyliśmy go i wiedzieliśmy już wszystko, co można było się dowiedzieć. Widzieliśmy prawdziwy parowiec, w dodatku olbrzymi. Wkrótce odpłynął w górę rzeki i zniknął nam z oczu, ale my uznaliśmy, że wiemy już wszystko o parowcach, a ten jeden zapewnił nam pożywkę do rozmów jeszcze na wiele dni.

Teraz byliśmy gotowi udać się do północnego Missouri jako misjonarze i edukować pogan, przekazując im wszystko na temat pary. Z brzegu zabrał nas prom napędzany koniem chodzącym w kole deptakowym. Sternik popędzał konia krzycząc:

— Rusz wodę! Rusz wodę!

Jakieś pół godziny później wysiedliśmy w stanie Illinois i ruszyliśmy przez błoto i wody z Cairo do St. Louis. Musieliśmy zatrudnić przewodników, żeby przeprowadzili nas przez błota w nizinach Illinois, bo gdybyśmy minęli się z drogą o kilka stóp, zapadlibyśmy się w bagnie i już byśmy się z niego nie wydostali.

Przejechaliśmy przez Illinois bez większych przygód i ruszyliśmy w górę wybrzeżem rzeki Mississippi w pobliżu St. Louis, a następnie wsiedliśmy na prom parowy, który przewiózł nas na drugą stronę tej błotnistej rzeki. Uznaliśmy, że zatrzymamy się na dzień lub dwa i poszukamy rezydującego tam kaznodziei kościoła metodystycznego. Znaleźliśmy go i zostaliśmy na niedzielę, jak ojciec miał zwyczaj robić w podróży. Kaznodzieja chyba nazywał się Harmon. Pożyczył pieniądze od „brata Stilla”, siedemset dolarów. Ojciec przyjął jego weksel bez zabezpieczenia, płatny za sześć miesięcy, i wyjechaliśmy do hrabstwa Macon w Missouri, a brat Harmon dał nam „krzyżyk na drogę”.

[PANI MARTHA P. STILL]


Matka miała niewielką sakwę pieniędzy (350 dolarów) i to był nasz zapas na czekające nas życie w dziczy na najbliższe sześć miesięcy lub dłużej. Brat Harmon nie płacił ojcu przez osiem lat, a potem oddał tylko kapitał. Do tego czasu ojciec nauczył się już, że niektórzy kaznodzieje nie są od Boga, tylko są paskudnymi kłamcami, zupełnie jak niektórzy inni ludzie. Był bardzo zawiedziony i zniesmaczony, że człowiek podający się za pastora podstępem wzbudził jego zaufanie i wyłudził od niego pieniądze przywiezione tu po to, by utrzymać rodzinę podczas pracy misyjnej w dzikich regionach północnego Missouri. Nie trwało długo, gdy zaczęły się dla nas trudne czasy. Pieniądze się skończyły, ubrania zużyły, a zima zaatakowała z całą furią. Naszym sposobem na buty było garbowanie skóry jeleni i robienie mokasynów lub chodzenie boso, w spodniach z jeleniej skóry lub z gołymi nogami. Całodzienna praca była warta dwadzieścia pięć centów, więc widzicie, ile trzeba się było natrudzić, by zdobyć pieniądze.

Jak już wspomniałem w innym rozdziale, początkowo nie mieliśmy szkół, kościołów ani żadnych innych wygód wcześniej zasiedlonych Stanów. Musieliśmy sami zadbać o swoje wygody albo obyć się bez nich. Nie brakowało nam jednak wytrwałości i ochoczo zabraliśmy się do pracy.

Wiosną ojciec pracował razem z naszą trójką chłopaków, a w czasie zbiorów pokazał nam, co mamy robić, a potem dosiadł konia i ruszył przez dzikie prerie nieść dobrą nowinę osadnikom. Jego misjonarskie wyjazdy trwały zwykle sześć tygodni. Pod jego nieobecność mama musiała zarządzać gospodarstwem, co robiła najlepiej jak potrafiła. Przędła, tkała, wycinała i szyła ubrania, zarzynała świnie lub krowy. Radziła sobie z wszystkim równie dobrze jak ojciec lub trochę lepiej, bo w pełni panowała nad sytuacją.

Ojciec był pierwszym pastorem kościoła metodystycznego w północnym Missouri — spełniał wszystkie powinności, nauczał i zakładał pierwsze kościoły i szkoły metodystów i metodyzmu na całym tym terenie. Realizował te powinności do 1844 roku, w którym kościół metodystyczny został podzielony i ci, którzy wierzyli, że Biblia usprawiedliwia niewolnictwo, odeszli od starego kościoła i założyli własny, znany jako południowy kościół metodystów.

Ojciec nie wierzył, że „niewolnictwo pochodzi od Boga” i odmówił współpracy z nowym kościołem. Komitety kościoła południowego próbowały go nakłonić, żeby do nich dołączył, ale bez powodzenia. Został w starym kościele i nauczał, że niewolnictwo jest grzechem, co nie pasowało jego braciom o proniewolniczych poglądach. Związał się z konferencją kościoła medotystycznego w Iowa, został mianowany starszym przewodniczącym (jak teraz pamiętam) i opiekował się metodystami z Missouri, którzy sprzeciwiali się niewolnictwu.

[RUSZYŁ PRZEZ DZIKIE PRERIE NIEŚĆ DOBRĄ NOWINĘ OSADNIKOM]


Jego bracia, którzy przeszli do nowej organizacji, poinformowali go, że musi do nich dołączyć albo opuścić Missouri, gdyż jego antyniewolnicze nauki nie będą tolerowane, ale on nie przejął się ich ostrzeżeniami i po kilku latach nauczania na dawnym terenie, gdzie rozpowszechnił metodyzm, został mianowany misjonarzem Indian Shawnee w Kansas. To zakończyło jego walkę w Missouri. Dalsza część tej walki była pełna goryczy, a oblewanie smołą i oblepianie piórami było poważnym argumentem w tamtym czasie i swobodnie z niego korzystano. Okazał się jednak niewystarczająco przekonujący i w końcu ustąpił sznurowi i kulom.

Ojciec był człowiekiem o silnych przekonaniach, które zawsze i wszędzie zachowywał. Odważnie opowiadał się za zniesieniem niewolnictwa i trzymał się tego stanowiska, dopóki niewolnictwo nie zostało wymazane z każdego skrawka Ameryki Północnej, niezależnie od tego, czy pochodziło od Boga, czy od diabła. Umarł ciesząc się, że dane mu było dożyć chwili, gdy wszyscy obywatele jego kraju, czy to biali, czy czarni, byli wolni.

Mógłbym jeszcze sporo opowiedzieć o jego życiu od 1844 roku do przeprowadzki do Kansas, na przykład o tym, że grożono mu przemocą, że wrogowie jego poglądów religijnych w kościele metodystycznym złamali mu laskę, bo myśleli, że ma włócznię, którą mógłby się bronić, a także o wojnach wynikłych z zagorzałych uprzedzeń i dysputach kościelnych, ale sądzę, że powiedziałem wystarczająco dużo, żeby czytelnik poznał charakter tego człowieka i czasy, w jakich żył.

<<Rozdział 2. 

 Rozdział 4.>>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz