29 listopada 2023

Rozdział 4.

 [Tłum. Marcin Machnik]

 

W którym biorę żonę — Przyjęcie o nazwie „infair” — Niszczycielskie gradobicie — W Wakarusa Mission — Żałoba — Kłopoty ze zwolennikami niewolnictwa — Niebezpieczna jazda — Negocjacje ze zwolennikami niewolnictwa — Moje doświadczenia legislacyjne.


Uczniowskie dni, dni młodzieńczych eksperymentów i sportów, minęły jak ulotne radości i osiągnąłem wiek męski. Pominę swoją późniejszą edukację i praktyki medyczne, a powiem jedynie, że podobnie jak mój „ojciec, który jest w niebie” uznałem, że nie jest dobrze być samemu, więc zacząłem chodzić na defilady, żeby zobaczyć, jak dziewczętom spodoba się wygląd młodego żołnierza. Wypchnąłem ramiona jak Bunyan[1] i czekałem, aż zawiesi się na mnie kochające oko. Za tym okiem znajdowała się postać Mary M. Vaughn, córki Philamona Vaughna. Była dla mnie piękna, miła, aktywna i pełna miłości i zdrowego rozsądku. Kochała Boga i Jego ścieżki. Po paru słowach wielebnego Lorenza Waugha w domu jej matki 29 stycznia 1849 roku jej nazwisko zostało zmienione na pani M. M. Still. Po tym pamiętnym wydarzeniu nastąpiła dobra kolacja, a następnego dnia udaliśmy się na kolację do domu mojego ojca w ramach przyjęcia powitalnego zwanego „infair” (jak to było wówczas w zwyczaju). Po tych formalnościach, tak istotnych dla społeczności osadników, zabrałem swoją żonę do naszego nowego domu na działce o powierzchni 80 akrów (32,4 hektara) oddalonej o milę (1,6 kilometra) od mojego starego domu. Byłem młody i silny, pracowałem od rana do wieczora, obsadziłem 60 akrów (24,3 hektara) kukurydzą i utrzymywałem ją w czystości. Urosła śliczna, jedwabista i z frędzelkami. Byłem z niej dumny. Poczułem, że lada chwila będę jej miał w szopie tysiące buszli (1 buszel = 36,4 litra). Nadszedł ranek czwartego lipca (dzień, który uwielbiamy świętować) i byłem pełen radości i nadziei. O piętnastej zebrały się ciemne chmury, które o szesnastej zasypały trzycalową (siedmiocentymetrową) warstwą gradu każdy akr mojej kukurydzy, nie zostawiając na całych moich 60 akrach ani jednej łodygi i ani jednego źdźbła paszy. Grad nie oszczędził też na mojej farmie ani jednego ptaka czy królika. Wszystko padło. Ktoś pocieszył mnie i siebie następującym cytatem: „Kogo miłuje Pan, tego karze”. Ja nie miałem ani trochę kukurydzy, lecz jego plony nie zostały aż tak sponiewierane i miał trochę do sprzedania, więc koniec końców bilans jak zwykle był wyrównany. Tamtej jesieni i zimy uczyłem w szkole za 15 dolarów na miesiąc i tak zakończył się mój pierwszy rok małżeństwa.

W maju 1856 roku moja żona i ja przenieśliśmy się do Wakarusa Mission w Kansas, zamieszkiwane wówczas przez plemię Shawnee. Wszystko tam było indiańskie. Poza szkołą misyjną prawie nie używano angielskiego. Tego lata moja żona uczyła dzieci indiańskie, a ja z rzędem sześciu wołów w jarzmach przeorałem dwudziestocalowym (półmetrowym) pługiem dziewięćdziesiąt akrów (36 hektarów) ziemi, kończąc pracę ostatniego lipca. W niektóre dni zrywałem cztery akry (1,5 hektara) darni. Następnie jesienią razem z ojcem leczyłem Indian. Panowała wśród nich różyczka, gorączka, grypa, zapalenie płuc i cholera. Indiańskie sposoby na leczenie cholery były tylko trochę bardziej niedorzeczne od niektórych metod leczenia stosowanych przez tak zwanych naukowych lekarzy medycyny. Indianie kopali dwie dziury w ziemi około dwudziestu cali (pół metra) od siebie. Pacjent leżał rozciągnięty nad tymi dziurami, wymiotując do jednej, a wypróżniając się do drugiej, i tak umierał, przykryty derką. Tam byłem świadkiem skurczów towarzyszących cholerze, które doprowadzają do przemieszczenia kości biodrowych i wykoślawienia nóg. Czasem musiałem wpychać biodra z powrotem, żeby zmieścić zwłoki do trumny. Jako lekarstwo podawali napar z korzenia pteurocaulonu, rdestu plamistego, sagatee, muck-quaw i chenee olachee. Następnie leczeni umierali i szli do Illinoywa Tapamalaqua, czyli „domu Boga”.

Wkrótce nauczyłem się mówić ich językiem i podałem im takie leki, jakich używali biali ludzie. Wyleczyłem większość przypadków, z którymi się spotkałem i zostałem dobrze przyjęty przez plemię. Przebywałem w misji kościoła metodystycznego plemienia Shawnee ulokowanej czterdzieści mil (64 kilometry) na zachód od Kansas City w Wakarusa i około sześciu mil (10 kilometrów) na wschód od Lawrence. W 1854 roku zawarto traktat z Shawnee i innymi plemionami, na mocy którego rząd zakupił znaczną część ziem indiańskich i zadeklarował je następnie jako otwarte dla białych osadników. W 1855 roku kraina była pełna myśliwych, chociaż niektórzy osadnicy przybyli na to terytorium już w 1854 roku. Kraj zaczął się wypełniać ludźmi. Dnia 29 września 1859 roku moja żona, która dzieliła ze mną wszystkie nieszczęścia, próby i smutki, odeszła (jej nić życia została przecięta, a ona wzniosła się do świata miłości i chwały, z myślą o którym przeżyła całe swoje życie), zostawiając mnie z trójką dzieci. Dwoje z nich dołączyło już do niej. Najstarsza, Rusha, w wieku osiemnastu lat wyszła za Johna W. Cowgilla z Ottawy w Kansas i obecnie mieszka na farmie niedaleko Ottawy. A skoro mnóstwo naszych bliskich stało się istotami niebiańskimi i spotykanie się z nim w tym życiu nie wchodzi już w rachubę, pozostaje nam jak najlepiej wykorzystać te parę lat, które pozostały nam na tym świecie i szukać towarzystwa istot ziemskich. Niektóre z nich są aniołami miłosierdzia, miłości, mądrości i dobroci i mówią: „Przyjdź do mnie, a pomogę ci udźwignąć ciężar życia”, co zostało dowiedzione przez pewną Mary E. Turner, która 20 listopada 1860 roku została panią Mary E. Still. Obecnie jest matką czworga żyjących dzieci, trzech chłopców i jednej dziewczynki. Wszystkie są liderami oddziałów w jednej z największych wojen, jakie widziała ziemia, czyli wojny o prawdę pod sztandarem Osteopatii.

Wróćmy jednak do mojej opowieści, a żeby to zrobić, konieczne będzie krótkie przypomnienie historii tamtego okresu.

Około 1835 roku niektórzy dobrzy ludzie zaczęli argumentować, że ludzkie niewolnictwo jest złem, a jego istnienie to niesprawiedliwość wymuszana siłą broni. Bezbożne, niepostępowe, niemęskie, wstydliwe i haniebne jest tolerowanie go przez ludzi, którzy twierdzą, że są dumni ze słowa „wolność”, a jednocześnie wspierani prawem i surowymi karami odmawiają podania tego słodkiego kielicha wolności sześciu milionom głodujących istot ludzkich. Dusze, które według nauk mistrzów odpowiadały przed Bogiem na równi z białą rasą, były trzymane w niewoli. Rosło więc przeświadczenie, że należy uwolnić wszystkich i dać każdej osobie równe szanse na przeżycie tego życia jako części przepastnej wieczności, jako przygotowania do innego życia. Wciąż jednak wedle naszego prawa jedna osoba mogła być panem i władcą, a druga niewolnikiem, pozbawionym możliwości realizowania swoich ambicji i zamierzeń.

W latach trzydziestych zaczęły się spory między kościołami na ten temat. Część była za, część przeciw, panowie i słudzy, aż w końcu na początku lat czterdziestych doszło do otwartego rozłamu i podziału jednego z dużych i wpływowych kościołów. Przed latami trzydziestymi w Kongresie obawiano się, że niewolnik zyska wolność na mocy prawa, jeśli większość stanów nie zostanie przyjęta jako niewolnicza. I kiedy Missouri poprosiło o przyjęcie do Stanów Ameryki, pojawiło się wiele obaw dotyczących postępu wolności. Illinois było wolnym stanem, a uczynienie Missouri również wolnym stanem zapewniłoby równowagę sił w Senacie. Jako że władza i kościół miały w tym interes, dążono do utrzymania równości proniewolniczych głosów w państwowych radach ustawodawczych, ale w kwestii „terytorium Missouri” istniały wątpliwości, czy jest stanem wolnym przewagą czternastu głosów, czy nie. Po wielu argumentacjach za i przeciw około 1820 roku Missouri zostało w drodze kompromisu uznane za stan niewolniczy. W ten sposób na zawsze wolne były wszystkie ziemie na północ od 36° 30' szerokości geograficznej północnej, na zachód od linii zaczynającej się u ujścia rzeki Kaw i biegnącej na południe do 36° 30' szerokości geograficznej północnej oraz na północ od północnej granicy „Nebraski”. Tam więc zaczęła się poważna walka. Kością niezgody było przyjęcie Kansas jako stanu niewolniczego, a Nebraski jako stanu wolnego. Przedstawiam ten krótki rys nie ze względu na jego wartość historyczną, ale po to, by powiedzieć, że początkowo w Kansas toczyły się żywe dysputy między osadnikami o to, czy stan powinien być przyjęty jako niewolniczy, czy jako wolny. Spór był zacięty i nie obyło się bez rozlewu krwi. Ja oddałem swój głos za wolnością, co dla zwolenników niewolnictwa oznaczało, że jestem „złym człowiekiem”, który chce ukraść legalnemu posiadaczowi jego własność. Ponieważ władza uznawały prawo do traktowania jednego człowieka przez drugiego jako prawnej własności, którą można kupować i sprzedawać tak jak ziemię, na podstawie aktu notarialnego, zgodziła się co do tego, że przeciwnicy niewolnictwa są nieuczciwi. Ja wybrałem stronę wolności. Nie mogłem postąpić inaczej, ponieważ żaden człowiek nie może mieć przyznanego słusznego prawa do dysponowania wolnością drugiego człowieka, niezależnie od rasy czy koloru skóry. Mając te prawdy przed oczami włączałem się we wszystkie walki o zniesienie niewolnictwa u siebie i za granicą, przez co szybko zyskałem wielu zaciekłych wrogów politycznych, a to zaowocowało wieloma ekscytującymi i ciekawymi przygodami, z których część jest warta opowiedzenia.

Czasem człowiek podejmuje wielkie ryzyko, szczególnie w czasach wojny, powodzi, pożaru i choroby. Wtedy zgłosi się na ochotnika i zrobi takie rzeczy, do których nie przekonałyby go ani pieniądze, ani miłość. Nigdy nie wiemy, do czego jesteśmy zdolni, dopóki nie znajdziemy się w trudnej sytuacji. Oszczędność czasu i skracanie odległości często okazują się bardzo cenne w godzinie zagrożenia. Całe armie zostały utracone z powodu kilkuminutowego spóźnienia, plony się nie udadzą, gdy nie zostaną zasiane w odpowiednim czasie, dlatego punktualność jest zawsze bardzo ważna. Podczas krwawych dni wojny w Kansas w latach pięćdziesiątych człowiek, który kochał wolność, był znienawidzony w całym stanie, a wrogowie wolności odmawiali mu prawa do życia, więc polowali na niego z karabinami i rewolwerami. Niebezpiecznie więc było zostać przydybanym samemu. Ponieważ zaliczałem się do miłośników wolności terytorium Kansas i praktykowałem medycynę w całym stanie, zazwyczaj podróżowałem drogami, o których wiedziałem, że są bezpieczne, zwłaszcza w okresach największej gorączki, kiedy to proniewolniczy element zbierał się w celu prowadzenia wojny, a zwolennicy wolności gromadzili się razem w jednej głównej siedzibie w celu obrony. Obie armie były uzbrojone i wyposażone — jedna z zamiarem rozszerzenia niewolnictwa, a druga z zamiarem jego zakazania. W roku 1855 stan był ogarnięty wojną domową. Partyzanckie bandy ścierały się ze sobą, a potyczki i zabójstwa były na porządku dziennym.

[MÓJ MUŁ POSTAWIŁ NAJPIERW PIERWSZĄ, POTEM DRUGĄ NOGĘ NA KŁODZIE]

W tym to okresie znalazłem się kiedyś w niebezpiecznym położeniu. Wracałem do domu z wizyty domowej i nagle drogę przeciął mi potok o stromych brzegach. Jedynym sposobem pokonania go była łącząca dwa brzegi kłoda z drzewa bawełnianego, ociosana od góry na szerokość 14 cali (38 cm). Mierzyła ona około 20 stóp (4,5 m) i miała średnicę 30 cali (76 cm). Jej końce były umocowane na przeciwległych brzegach potoku i okoliczni ludzie korzystali z niej jako pieszej kładki. Aby dotrzeć do domu, musiałem pokonać potok w tym miejscu lub nadłożyć 4 mile (6,4 km), ale wtedy miałem spore szanse na śmierć z rąk zwolenników niewolnictwa, bo ci nienawidzili mnie z polityczną goryczą, która dawno już przestała być żartem. Podjąłem więc decyzję, w której stawką było moje życie, siedząc na grzbiecie wiernego muła, który dopiero niedawno został podkuty. Przycisnął nos do kłody, która znajdowała się 10 stóp (3 m) nad powierzchnią pokrytej lodem wody. Lód nie miał więcej niż 1 cal (2,5 cm) grubości, pod nim były dwie stopy (60 cm) wody, a pod nią jeszcze dwie stopy (60 cm) błota, natomiast odległość od brzegu do brzegu wynosiła 16 stóp (4,9 m). Mój muł postawił najpierw jedną, a potem drugą nogę na kłodzie, po czym z nosem przy kładce odważnie podjął się przetransportowania mnie na drugi brzeg, stawiając pewne i ostrożne kroki. Udało mu się i chwilę później kłoda i wszelkie niebezpieczeństwa miałem za sobą. Wkrótce znalazłem się w obozie przyjaciół, około pół mili (800 m) od domu.

Kiedy opowiedziałem im moją historię o mule i kłodzie, wielu nie chciało mi uwierzyć. Ponieważ zawsze poważałem sobie prawdę i nie znajdowałem przyjemności w fałszywych oskarżeniach, poprosiłem kapitana, żeby przydzielił mi trzyosobową komisję, a ja udowodnię, że muł przeszedł po kłodzie. Znajdowała się ona mniej niż pół mili (800 m) od obozu, więc kapitan odparł: „Wszyscy będziemy komitetem” i wybrał się tam ze mną cały obóz. Usłyszałem od nich, że jeśli okażę się kłamcą, wrzucą mnie do potoku. Po dotarciu na miejsce kapitan obwieścił: „Na całej kłodzie widać ślady podków, które odpowiadają podkowom muła, więc Still powiedział prawdę, a te ślady są tego dowodem”.

Kilka miesięcy po przygodzie z mułem i pieszą kładką zostałem wezwany do chorej pani o nazwisku Jones. Mieszkała około 10 mil (16 km) od mojego domu i żeby możliwie najbardziej skrócić sobie podróż, postanowiłem pojechać skrótami, które czasem prowadziły przez las. W tym konkretnym przypadku przedarcie się przez gęsty las pozwalało zaoszczędzić dwie mile (3,2 km). Wjechałem do lasu na pełnym galopie. Nagle jednak muł zaczął coraz bardziej zwalniać i położył uszy po sobie. Kroczył ostrożnie i bardzo niechętnie, po czym poznałem, że gdzieś w pobliżu są ludzie. Wiedziałem, że krew w oponentach niemal wrze, więc przesunąłem rewolwery na przód pasa, odpiąłem strzelbę i przygotowałem się na najgorsze. Ponieważ nie znałem ani pozycji, ani liczebności wroga, doszedłem do wniosku, że najlepszym sposobem na to, by być bezpiecznym, jest przygotowanie się do bycia niebezpiecznym. Minutę później znalazłem się na polanie o powierzchni około jednego akra (ok. 4000 m2) w towarzystwie oddziału pięćdziesięciu lub więcej zwolenników niewolnictwa, moich śmiertelnych wrogów w polityce, którzy zebrali się w tym odosobnionym i sekretnym miejscu w celu przeprowadzenia ćwiczeń przed czekającą ich za kilka dni walką z przeciwnikami niewolnictwa. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy włosy stanęły mi dęba. Nie sądziłem, by w tych okolicznościach był czas na wygłupy z włosami, wiedziałem jednak, że spore znaczenie w każdym starciu ma buta, dlatego przemówiłem donośnym, stanowczym i władczym tonem:

— Co wy tu, do diabła, kombinujecie?

— A dokąd ty, u licha, zmierzasz? — odpowiedział mi pytaniem ich dowódca. Od razu zauważyłem, że moja stanowczość przyniosła efekt i że nie grozi mi już niebezpieczeństwo.

[— CO WY TU, DO DIABŁA, KOMBINUJECIE?]
 

Podjechałem i zatrzymałem się przed oddziałem, wymieniłem z kapitanem uścisk dłoni i kazałem mu przekazać mi dowództwo, abym zrobił musztrę jego ludziom i pokazał mu, jak ćwiczą z oddziałami Jim Lane i John Brown. Zakończyłem słowami:

— Jeśli twoi ludzie nie będą lepiej wyszkoleni i spotkasz Jima Lane’a, spuści ci lanie.

Kapitan przekazał mi swoich ludzi, a ja ustawiłem ich w szeregu, wykonałem z nimi wszystkie ruchy kawaleryjskie, pomieszałem ich, skorygowałem, po czym powiedziałem kapitanowi, że musi ich lepiej ćwiczyć, żeby potrafili wydostać się z ciasnych miejsc, gdy się z nami zetrą. Oddałem dowództwo kapitanowi Owensowi, który powiedział:

— Oddział, uwaga! To jest doktor Still, najwprawniejszy abolicjonista, który nie boi się ani piekła, ani głębokiej wody. Gdy będziecie chorzy, idźcie do niego; uratował życie mojej żonie zaatakowanej przez cholerę i wiem, że świetnie sobie poradzi w każdej sytuacji, w której zechcielibyście go postawić. W polityce jest naszym wrogiem, ale w chorobie dowiódł, że jest naszym przyjacielem. — A na koniec stwierdził: — Doktorze, chodź do mnie do domu na obiad, a ja odprowadzę cię do pani Jones.

Poszedłem z kapitanem na obiad, a on dotrzymał słowa i poszedł potem ze mną. Od tego czasu aż do zamknięcia kwestii niewolnictwa w 1857 roku spotykałem i mijałem jego ludzi i nie musiałem obawiać się nękania z ich strony.

Zostałem wybrany przez ludzi do reprezentowania w legislaturze hrabstwa Douglas w stanie Kansas. Współpracowałem z takimi osobami jak John Speer, George Ditzler i Hiram Appleman, bez wyjątku zagorzałymi zwolennikami wolności, którzy nienawidzili niewolnictwa we wszystkich jego postaciach, uważając, że jest ono przeciwne wszelkiemu postępowi ludzkości i narodów.

Dręczyła mnie świadomość, że moje stare Missouri, będące moim domem przez dwadzieścia lat, miało 150000 akrów (60000 ha) gruntów szkolnych, z których nie przeznaczono na cele szkolne ani dolara. Gdy za młodu potrzebowałem szkoły, te pieniądze, ponad milion dolarów, były wykorzystywane na zakup „mułów i czarnuchów”, a ja, okradziony ze swoich praw, płaciłem za szkołę, strugając belki na ogrodzenia. Dlatego jako legislator byłem zdeterminowany, by nie dopuścić do takiej tyranii w Kansas. Legislatura zdecydowaną większością głosów opowiedziała się za wolnością. Członkowie obu izb i gubernator Reeder byli z nami sercem i duszą.

Kiedy po raz pierwszy wybrano mnie do legislatury stanu Kansas, co miało miejsce w 1857 roku, zwolennicy wolności ustalili, że zbiorą się w Lawrence i Topece, aby wspólnie pomaszerować do Lecompton. Jako mieszkaniec niższego dystryktu znalazłem się w grupie spotykającej się w Lawrence. Jak ustalono, o dziesiątej trzydzieści zwolennicy wolności wejdą do miasta pod eskortą uzbrojonej straży. My zjawiliśmy się w mieście kilkanaście minut przed wszystkimi i rozeszliśmy się, rozmawiając w małych grupkach. Nasze zachowanie szybko wzbudziło niepokój zwolenników niewolnictwa. Niedaleko budynku urzędowego zostałem zaczepiony przez kilku ludzi popierających niewolnictwo: sędziego Elmore’a, mężczyznę o imieniu Kato, mężczyznę o imieniu Brindle i trzeciego, Halla.

— Skąd jesteś? — usłyszałem.

Odpowiedziałem, że z hrabstwa Douglas, na co Elmore zapytał:

— Po co tu przybyłeś?

— Przysłał mnie Jim Lane — odparłem.

— Co zamierzasz zrobić?

— Cokolwiek życzy sobie Jim Lane.

Zaczęli dość głośno dyskutować, przeplatając swoje wypowiedzi niecnymi przymiotnikami, wśród których najmniej pochlebnymi były „cholerni abolicjoniści”, „stuknięci głupcy” i „złodziejskie czarnuchy”.

[RADA WOJENNA]
 

Wtedy podszedł do mnie G.F. Warren, pochodzący z Massachusetts mały Jankes o wadze około 110 funtów (50 kg). Wziął mnie pod ramię i powiedział, że chciałby porozmawiać ze mną na osobności i że ma nadzieję, iż nasi przyjaciele nam wybaczą, gdyż bardzo mu się spieszy. Wymówiłem się, zapewniając, że wkrótce wrócę, a gdy już się oddaliliśmy, zapytałem:

— Czego chcesz, Warren?

— Chcę, żebyś trzymał się z daleka od tych panów. Boję się, że cię zabiją.

Miałem na sobie płaszcz z wewnętrznymi kieszeniami. Otworzyłem go, pokazałem mu dwa rewolwery Colt w środku i wyjaśniłem, że może pójść dalej i zająć się swoimi sprawami, a ja chcę sam rozmówić się z tymi panami. Jeśli w trakcie tej rozmowy okaże się, że będę potrzebował jego pomocy, nie omieszkam go zawołać.

Opuściłem Warrena i wróciłem do owych zwolenników niewolnictwa, których liczba wzrosła o kilka nowych twarzy, między innymi o pułkownika Younga. Miał on za pasem nóż do mięsa, który ludzie nieprzyzwyczajeni do kulturalnego języka nazywali „bowie”. Jedno spojrzenie wystarczyło mi, by zauważyć, że Warren obserwuje mnie z dużym niepokojem zza węgła. Pilnowałem, by mieć tych ludzi przed sobą podczas rozmowy. Young odezwał się nieco łagodniejszym tonem niż pozostali wcześniej.

— Co, tak w ogóle, spodziewacie się osiągnąć na tym zgromadzeniu?

— Proponujemy zerwać każde ogniwo proniewolniczego łańcucha i spełnimy wszystkie wymagania Jima Lane’a, by Kansas było wolne dla wszystkich ludzi. — Żadnych panów, żadnych niewolników.

Wzburzyli się, a sędzia Elmore zaczął być obraźliwy. Spojrzałem mu w twarz i powiedziałem:

— Aniołowie nadchodzą. Pan jest po naszej stronie, a Jego aniołowie wkrótce do nas dołączą. Usłyszysz wtedy muzykę z wyżyn.

— Posłuchajcie tylko tego durnia, on oszalał — odezwał się jeden z tych dżentelmenów.

— Nie oszalałem, sędzio — odparłem i spojrzałem na zegarek, który poprzedniego wieczoru zsynchronizowałem z zegarkami naszych przyjaciół. Niespełna dwie minuty zostały do wyznaczonej godziny. — Prawie czuję oddech aniołów. Słyszę szelest ich skrzydeł — dodałem, na co Elmore zawołał:

— Ten głupiec jest albo pijany, albo stuknięty, co jest z nim nie tak?

[DO TEGO CZASU DAŁO SIĘ JUŻ DOSTRZEC CZOŁO KOLUMNY JIMA LANE’A]
 

Ale jego głęboki głos, przywykły do rozkazywania czarnym, gdy ćwiczył ich batem, zamarł w powietrzu.

— Bum! Bum! Bum! — rozbrzmiał wielki bęben, a wrzaskliwy ton fletów rozdarł powietrze.

— Co to, do diabła, jest? — ryknął sędzia Elmore.

— To muzyka kawalerii Pana, która przybywa, by pomóc nam zrzucić kajdany z każdego niewolnika.

Do tego czasu dało się już dostrzec czoło liczącej siedemset głów kolumny Jima Lane’a, która wyłaniała się zza wzgórza z powiewającymi sztandarami i łomoczącymi bębnami.

Sędzia Elmore, pułkowinik Young i ich poplecznicy rzucili się do ucieczki. Zawołałem, żeby się zatrzymali.

— Obawiamy się przemocy ze strony tych jankeskich durniów — wyjaśnili.

— Absolutnie nic wam nie grozi — odpowiedziałem. — Jesteśmy ludźmi wolnego stanu i dopilnuję, byście byli chronieni, gdyż stoję na czele kompanii i nawet włos wam z głowy nie spadnie. — Ale ich ciała były pod władzą nóg i nie dali się przekonać. Uciekli.

Spotkaliśmy się z pozostałymi i utworzyliśmy tymczasową organizację. Tej nocy zwolennicy wolności oraz nasi przyjaciele w liczbie trzystu osób udali się na nocną sesję Proniewolniczej Konwencji Konstytucyjnej. Konwencja odbywała się w sali mogącej pomieścić około siedmiuset osób. Zajęliśmy miejsca z tyłu i chociaż każdy z nas był uzbrojony przynajmniej w jeden rewolwer, a wielu miało nawet dwa, planowaliśmy zachować spokój, gdyby nikt nas nie niepokoił. Zwolennicy niewolnictwa byli bardzo opanowani i działali w całkiem uporządkowany sposób. Słuchaliśmy ich jakieś trzydzieści minut, gdy jeden z nich zaczął wygłaszać tyradę przeciwko nam, wyzywając nas od synów psich kobiet, poprzedzając to miano mnóstwem siarczystych epitetów. W tym momencie kielich się napełnił i został przelany. Jeden z naszych, kapitan Walker, zerwał się na nogi i krzyknął.

— Na Boga, cofnij to, co powiedziałeś!

Rozejrzałem się i ku swojemu zaskoczeniu zauważyłem prócz moich dwóch rewolwerów jeszcze pięćset innych, wymierzonych w każdą kroplę proniewolniczej krwi w tej sali, od przewodniczącego obrad w dół. Przewodniczący uderzył młotkiem w stół i gwałtownie się poderwał.

— Na litość boską, nie strzelajcie! Ten człowiek jest pijany i nie wie, co robi! — wykrzyknął.

— Wyprowadźcie go stamtąd, i to szybko, albo każę im strzelać, i to tak długo, aż wszyscy proniewolniczy durnie zostaną wybici i wyrzuceni przez okno, prosto do piekła. Nie przyszliśmy tu po to, by wysłuchiwać takie rzeczy.

W ułamku sekundy czterech mężczyzn złapało pijanego za ręce i nogi, po czym pospiesznie wynieśli go na zewnątrz, nie wiadomo dokąd. Wtedy kapitan Walker zwrócił się do przewodniczącego z pytaniem, czy to prawda, że to my wszczęliśmy tę burdę.

— Nie, wy zachowywaliście się jak dżentelmeni — brzmiała odpowiedź.

— Żądam więc, panie przewodniczący, żebyś to właśnie ujął w raporcie. Jeśli zobaczę, żeś tego nie zrobił i nie potwierdził własnym podpisem, to cię zabiję, niech cię Bóg broni!

Następnego ranka na zebraniu legislatury nie mieliśmy już żadnej opozycji i mogliśmy zrobić to, co chcieliśmy. Po wszystkim zamknęliśmy posiedzenie i pojechaliśmy na spotkanie do Lawrence.

Po zakończeniu obrad w marcu 1858 roku mieliśmy całkowicie nową ustawę terytorialną (nie licząc ustępów odnoszących się do rejestru czynów i małżeństw), która na szczęście została przyjęta i nastał pokój.

Wróciłem do domu, by praktykować medycynę i pracować w tartaku, co robiłem do 1860 roku, z przerwami na zebrania legislatury. Jesienią 1860 roku wybraliśmy Abrahama Lincolna, aby stanął na czele nadchodzącego konfliktu między niewolnictwem a wolnością, nie tylko w Kansas, ale w całej Ameryce Północnej. Wtedy rozpoczęła się wojna, która trwała do chwili, gdy zanurzył pióro w kałamarzu i nakreślił te wiekopomne słowa: „Na zawsze wolni, bez względu na rasę i kolor skóry”. Ja dodam do tego: „i płci”. Kiedy buntownicy wypowiedzieli wojnę prawom i władzom Stanów Zjednoczonych, od razu dostrzegłem kolejny ruch, którego celem było rozszerzenie niewolnictwa i analfabetyzmu poprzez podziały terytoriów, a który mógłby być przykładem do naśladowania dla innych stanów, gdyby którakolwiek partia nie odniosła sukcesu w wyborach. To doprowadziłoby do podziału kraju na „Północ i Południe” oraz Wschód, Środek i Zachód Konfederacji Południowej, a następnie Wschód, Środek i Zachód Konfederacji Północnej, i mielibyśmy sześć imperiów z kłócącymi się ze sobą głupcami, którzy zrujnowaliby wszystko to, co nasi przodkowie przekazali nam pod przysięgą, że zachowamy to nienaruszone do końca czasów. Lincoln stwierdził:

— Ja dotrzymam tej obietnicy. Kto mi pomoże?

Wszystkie wierne legiony z całego kraju odpowiedziały chórem: „My!”. Wojna spadła na nas z całą swą diaboliczną furią i rzeki zaczęły spływać krwią i śmiercią, aż milion dusz padło i już więcej nie powstało.

 

<<Rozdział 3.

Rozdział 5.>> 



[1] Bunyan — legendarny drwal w amerykańskim folklorze znany z olbrzymiej postury — przyp. tłum.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz