25 listopada 2024

Rozdział 11.

 

Samodzielna praca — Sukces — Lekarz hemoroidów i sprzedawca piorunochronów — Doktor medycyny przychodzi na inspekcję — Lekcja elektryczności — Ruch i czucie — Czym jest gorączka? — Nawrócenie doktora — Sukcesy pań osteopatek — Szczególna biegłość w położnictwie — Choroby sezonowe — Przypowieść o Jozuem — Podstawowe reguły — Zbyt gadatliwy człowiek — Statut Amerykańskiej Szkoły Osteopatii.

 

PRACOWAŁEM sam nad swoimi odkryciami do około 1892 roku z taką pomocą ze strony moich czterech synów, na jaką potrafili się zdobyć. Leczyłem sporo rodzajów chorób i słyszałem wiele słów, dobrych i złych, za i przeciw nowej metodzie uzdrawiania. Nie zwracałem uwagi na komentarze, robiłem swoje i tylko na tym starałem się skupiać. Efekty okazały się o wiele lepsze niż kiedykolwiek mogłem sobie wymarzyć lub wydedukować. Mnóstwo ludzi przychodziło się do mnie leczyć, a moja praktyka zapewniła mi całkiem sporo pieniędzy. W małych miasteczkach umawiałem się na wizyty na tydzień lub dłużej naprzód. W trakcie mojego pobytu w Nevadzie w stanie Missouri pewien mężczyzna spytał, czy jego syn mógłby chodzić ze mną, żeby „złapać dryg”, jak się wyraził. Odparłem, że musiałby mi płacić sto dolarów żebym dał się zanudzać jego synowi lub jakiejkolwiek innej osobie. On na to stwierdził, że syn strasznie pragnie nauczyć się tej metody leczenia chorób. Młodzieniec podróżował z miejsca na miejsce i leczył hemoroidy jakąś maścią, którą gdzieś nabył. Miał bardzo ograniczone wykształcenie i zasadniczo nie znał anatomii ludzkiego ciała. Powiedziałem mu, że musi sprawić sobie anatomię Gray’a i, zaczynając od kości, przyswoić sobie kompletną wiedzę anatomiczną, zanim będzie mógł mi w jakikolwiek sposób pomagać. Odparł, że myślał, że mam jakiś dar, i sądził, że sam także ma podobną moc uzdrawiania. Wyjaśniłem mu, że jest to dar sumiennej nauki przez całe życie i rezultat pracy mózgu podczas zgłębiania standardowych autorów podręczników anatomii. On jednak bardzo chciał się uczyć sztuki uzdrawiania, więc zacząłem wbijać mu do głowy zasady Osteopatii. Jego głowa nie była jednak diamentem, ani pod względem twardości, ani błyskotliwości. Po około dwunastu miesiącach udało mi się wtłoczyć w jego niewprawny umysł parę koncepcji i wtedy zaczął jeździć ze mną. Na początku był jak ślepiec, ale z biegiem czasu zrobiłem z niego całkiem dobrego operatora i z przyjemnością stwierdzam, że nadal się rozwija. Moim następnym podopiecznym był sprzedawca piorunochronów, którego wyleczyłem z astmy. On także oszalał na punkcie pójścia za mną i uczenia się. Był absolutnym ignorantem, ale czuł taką wdzięczność za wyleczenie z astmy, że zapragnął opanować „Wielką Naukę” i prosił, bym zaakceptował jego obietnicę, że zapłaci mi sto dolarów, ale kiedyś w przyszłości. Zgodziłem się (nadal mam tylko obietnicę) i karmiłem go, a także jego żonę, ojca i teściową, przez kilka miesięcy czy rok. Po roku czy dwóch opuścił mnie, by wstąpić do szkoły medycznej, i obecnie nie ma zbyt dużej wiedzy o żadnej z tych dwóch dziedzin.

Podobnie jak Paweł próbowałem wszystkiego, zarówno tego, co dobre, jak i tego, co złe, aż po kilku miesiącach przyszedł do mnie do domu pewien lekarz z Edynburga, żeby ze mną porozmawiać i dowiedzieć się czegoś o prawach, na podstawie których leczyłem schorzenia, z którymi nie radziła sobie medycyna wszystkich wieków.

Przedstawił się i rzekł:

— Zakładam, że jest pan tym słynnym doktorem Stillem, o którym tak wiele słyszałem w całym stanie Missouri. Jestem absolwentem medycyny z Edynburga w Szkocji. Obecnie zajmuję się sprzedażą narzędzi chirurgicznych i instrumentów badawczych w firmie Aloe & Co. z St. Louis. Odwiedziłem około siedmiuset lekarzy w Missouri i wszędzie, gdzie zawitałem, słyszałem o panu i Osteopatii, a od kiedy zjawiłem się w tym mieście, nikt nie mówi o niczym innym. Próbowałem dowiedzieć się czegoś o niej od tutejszych lekarzy, ale nie byli w stanie niczego mi na ten temat wyjaśnić. Pomyślałem, że to bardzo dziwne, że lekarze nie wiedzą nic o systemie leczenia, który jest stosowany w ich własnym miasteczku od pięciu czy sześciu lat, i w związku z którym zgłasza się w całym stanie przypadki cudownego wyleczenia z gorączki, grypy, odry, świnki czy drgawek, porodów bez bólu, zmniejszeniu wola, wyzdrowienia z zapalenia płuc, bólu oczu i astmy. Co więcej, powiadano mi, że tym systemem potrafi pan wyleczyć każdą gorączkę i chorobę klimatyczną. Gdy zaopatrywałem lekarzy z tego miasteczka w narzędzia chirurgiczne, prosili mnie, bym przyszedł do pana i zbadał pańską metodę. Pomyślałem, że uczciwie byłoby wspomnieć, że jestem lekarzem medycyny po pięciu latach musztry w Edynburgu w Szkocji. Ci, którzy mnie wysłali, powiedzieli mi, żebym nie zdradzał, że jestem lekarzem, bo nie będzie pan chciał ze mną rozmawiać.

Staliśmy wtedy w moim ogródku niedaleko słupa, z którego biegły dwa druty do kolejnych słupów i z którego odchodziły przewody do mojego domu i do innych domów w sąsiedztwie.

Podjąłem próbę odpowiedzi na jego pytanie o to, w jaki sposób potrafię leczyć choroby tą metodą. Patrząc na słup wspierający dwa wspomniane druty i mając na uwadze szczerość doktora odnośnie lat spędzonych na uniwersytecie w Edynburgu oraz to, że widział królową Anglii, ocean i wiele innych rzeczy, których ja nie widziałem, poczułem, że ja także powinienem być z nim szczery. Powinienem mu powiedzieć, że jestem „ignorantem” i że całe życie spędziłem na Zachodzie.

Nie chciałem go wykorzystywać i mówić mu o tym, że jestem filozofem, że mój ojciec był pastorem, że będę kandydował do Kongresu i o wielu innych rzeczach, które zamierzaliśmy zrobić z braćmi. Postanowiłem jednak być z nim tak samo szczery i powiedziałem, że jestem ignorantem i chciałbym dowiedzieć się, po co właściwie są te dwa przewody w elektryczności. Wyznał, że może mi to wszystko wytłumaczyć, bo ma praktyczną wiedzę na ten temat. Wyjaśnił mi, że gdybym zadał sobie trud, by podążyć za tymi przewodami, okazałoby się, że kończą się w dwóch oddzielnych słojach lub kadziach, w których znajdują się dwa rodzaje chemikaliów, zawierające różne pierwiastki. Są to dodatnie i ujemne siły w elektryczności i że gdy odpalimy silnik i wprawimy go w ruch, przeciwstawne siły będą się schodzić w takim tempie, że efektem będzie ciągła eksplozja, trwająca przez cały czas działania silnika. Zakończył słowami:

— I dzięki temu ma pan elektryczne światło. W kadziach znajdują się potężne płyny, kwasy i wszelkie składniki potrzebne do wytwarzania elektryczności.

W tym punkcie jego uprzejmych wyjaśnień spytałem, ile rodzajów nerwów mamy w człowieku, na co on równie uprzejmie odparł, że dwa: ruchowe i czuciowe lub dodatnie i ujemne.

— Gdzie jest ulokowana moc działania człowieka i gdzie jest generowana? — Odparł, że mózg ma dwa płaty i że jest dynamem.

— Cóż, a gdzie jest silnik?

— Serce jest najdoskonalszym z wszystkich znanych silników.

— A co kieruje sercem, doktorze?

— Przypuszczam, że kieruje nim duch.

— Czy mamy kontrolę nad działaniem serca?

— Jego działanie jest mimowolne i zależy od sił życiowych.

— A może jakaś elektryczność pomaga w kierowaniu sercem, co?

— Cóż, muszę przyznać, że działanie życia zwierzęcego i jego przyczyny nie są jeszcze w pełni znane. Jest jeszcze wiele do odkrycia w kwestii funkcjonowania życia.

Wtedy spojrzałem na mego nowego przyjaciela ze Szkocji i St. Louis, który przybył do mnie prosto z gabinetu lekarskiego, w którym napełnił się piwem przed wyruszeniem na spotkanie z „największym oszustem wszechczasów”, i spytałem go, co by się stało z elektrycznością, gdyby ktoś wrzucił do owych słojów kostkę mydła? Lekarz zamrugał powiekami i odparł:

— Zrobiłoby się istne piekło.

— Cóż, doktorze, mam inne pytanie, które chciałbym panu zadać.

— Ależ proszę, z chęcią odpowiem na wszelkie pańskie pytania, jeśli tylko będę w stanie — odpowiedział uprzejmie.

Skoro dowiedziałem się, że kostka mydła narobiłaby bałaganu w baterii elektrycznej, zapytałem go, jaki wpływ na nerwy ruchowe i czuciowe będą miały dwie kwarty (czyli niemal dwa litry) piwa, gdy wlejemy je do żołądka człowieka, czyli jego słoju z elektrycznością? Zawahał się, ale odrzekł:

— Zrobią z niego cholernego głupca. — A po chwili dodał: — Do diabła z tą pańską ignorancją w kwestii elektryczności.

Spytałem go, czym jest gorączka, a on odpowiedział, że to zależy, o jaką gorączkę pytam. Zapytałem więc, czy istnieje więcej niż jeden rodzaj, bo ja znam tylko jeden rodzaj gorąca. Zaczął mi mówić o durze brzusznym, gorączce z mdłościami i szkarlatynie. Znał mnóstwo gorączek, ale moja ignorancja była tak wielka, że potrafiłem dostrzec tylko jeden rodzaj gorąca w naturze, który jest rezultatem ruchu elektrycznego i którego stopień rozpalenia zależy wyłącznie od intensywności ruchu.

Wyłuszczyłem mu mój pogląd, że wszystkie rodzaje nerwów mają swoje centra, z których się rozgałęziają i dostarczają siłę naczyniom krwionośnym, mięśniom i innym elementom ciała, po czym bez ogródek kazałem mu wyjść ze starych kolein ignorancji, za którą kryją się wyłącznie pigułki i głupota. Poprosiłem, by pomyślał, jaki efekt uzyskamy, gdy przetniemy nerwy naczyniowe.

— Czy naczynia krwionośne będą mogły działać, przetaczać krew przez ciało i utrzymywać życie w ruchu? Czy jeśli przetniemy nerw ruchowy kończyny, będzie mogła się ruszać? Jeśli nie, czego się pan spodziewa, gdy podwiąże pan kończynę tak mocno, że odetnie pan dopływ nerwów? Sądzi pan, że będzie ona w stanie się ruszać? Jeśli nie, czy nie uzyskamy identycznego efektu po ingerencji w zwoje czuciowe w dowolnym punkcie między mózgiem a sercem? Jeśli tak, dlaczego nie mielibyśmy zawiesić odczuwania i powstrzymać ekscytację serca, żeby zwolnić prędkość przepływu krwi, która zwyczajnie podlega elektryczności płynącej przez nerwy ruchowe? To stąd bierze się owo nadmierne ciepło, które pan nazywa gorączką we wszystkich tego typu chorobach. Nie celuje pan wszystkimi swoimi środkami zaradczymi i lekarstwami w nerwy, które kontrolują krew i inne płyny ciała?

Dałem mu kilka praktycznych wskazówek, kładąc palce na nerwach, które zawiadują krwią jelit i mózgu.

W tym momencie rozmowy stwierdził:

— Odkrył pan coś, czego od dwóch tysięcy lat bezskutecznie szukali wszyscy filozofowie. Nie jestem głupcem, jako lekarz medycyny przeczytałem całą historię i wiem, że nigdy przedtem nie było takiej filozofii. W pana miasteczku jest wielu lekarzy medycyny, którzy są głupi jak osły, bo pięć lat mieszkają w promieniu dziesięciu przecznic od pana i nie znają prawd nauki, którą rozwinął pan pod ich nosami.

Z tego, co pamiętam, działo się to w czerwcu lub w lipcu, i doktor po spędzeniu niemal całego popołudnia na przyjacielskiej dyskusji o leczeniu spytał, czy może przyjść jeszcze wieczorem. Podczas wieczornej konwersacji poruszyliśmy temat zorganizowania lekcji anatomii w niewielkiej klasie tej zimy, ponieważ chciałem, aby moi synowie otrzymali porządne wykształcenie w tej dziedzinie. Uświadomiłem sobie, że doktor ma odpowiednie kwalifikacje, by ich uczyć, a ponieważ on z kolei chciał zgłębiać Osteopatię, szybko dobiliśmy targu i dwa miesiące później otworzył czteromiesięczną szkołę anatomii z klasą liczącą około dziesięciu osób, w małym domu o powierzchni 16 na 22 stopy (około 5 na 7 metrów), zbudowanym przeze mnie w tym celu. Klasa przerobiła jedynie kości i mięśnie ręki i nogi. Po tych czterech miesiącach kilka osób nie wróciło już na dokończenie nauki, pozostali jednak wrócili i potrafią teraz rozumować, natomiast ci, którzy zrezygnowali, są nieudacznikami. Przekonałem się, że jeśli pozwoli się wejść uczniowi do klinik i sal operacyjnych zanim opanuje anatomię, skupi się na lekach, łącząc je z niedoskonałą wiedzą o maszynerii, którą próbuje wyregulować. Wiem, że to prawda, bo prowadziłem klasę, która przerobiła jedynie kości ciała oraz mięśnie ręki i nogi. Byłem w stanie uzyskać od nich parę pomysłów, gdy mówiłem o nodze lub ręce, ale wszystko poza tym było dla nich niezrozumiałe.

Ta ograniczona wiedza wzbudziła w nich pragnienie wyruszenia w świat w roli „wszechwiedzącego uzdrowiciela”, który mówi i pisze znacznie więcej niż jest w Osteopatii.

Nigdy nie uczyłem i nie zamierzałem uczyć tego przedmiotu, chciałem jedynie, by moi synowie i córka otrzymali wiedzę anatomiczną od kompetentnego instruktora.

Trzeba było wiele „prób i błędów”, żeby zacząć bez pieniędzy i bez przyjaciela mającego jakąkolwiek wiedzę o nauce, którą starałem się rozwinąć, a do tego z górą uprzedzeń do przezwyciężenia. Ale raczej mi się to podobało z racji zabawy, jaką z tym miałem. Często kładłem nogę na ogon mojego śpiącego kota lub szczeniaka i przyciskałem ją na tyle mocno, żeby burknęły. Zwierzęta burczały, a ja miałem z tego zabawę, więc burczenie moich przeciwników było dla mnie również źródłem rozrywki.

Damską część mojej szkoły zostawiłem na koniec tej opowieści. Nie było wśród pań żadnego leniwca i wszystkie potrafiły mówić za siebie, gdy było to konieczne. Jako że sprawiedliwość nigdy nie powinna zapominać o zasługach, przyznam, że wszystkie panie, które uczyły się na zajęciach w mojej szkole — od jej początków do rozwinięcia się w duży i dopracowany koledż z osiemdziesięcioma gustownie umeblowanymi klasami i nowoczesną perfekcją, gotowy do przekazywania wiedzy z wszystkich dziedzin pierwszego roku nauki osteopatii na poziomie uniwersyteckim i mający w programie wszystko, co jest nauczane na uczelniach medycznych — wszystkie panie sprawdziły się jako nauczycielki w klasach, w klinikach i w przyswajaniu ogólnych instruktaży. Wykazały się umiejętnościami i zdolnościami w salach chorych i w skutecznym leczeniu chorób charakterystycznych dla poszczególnych pór roku. Swoimi sukcesami dowiodły też swej biegłości w położnictwie. Prowadziły bezpieczne porody bez ran szarpanych u rodzących i bez użycia kleszczy, z powodu których wśród współczesnych dzieci jest tylu głupców i idiotów.

Naturalnie jest domniemywać, że kobiety bardziej zagłębią się w prawa porodu niż mężczyźni. Wiedzą, że to na nie spadają wszelkie cierpienia i okaleczenia wynikające z ignorancji lekarza; dlatego rozsądnie jest przypuszczać, że dla dobra swojej płci nadal będą zgłębiać temat porodu, aby zdobyć wszechstronną i praktyczną wiedzę w tej gałęzi Osteopatii, która uczy, że rany szarpane i okaleczenia dzieci kleszczami wcale nie są konieczne, z wyjątkiem skrajnych przypadków deformacji kostnych.

W moich oczach kobiety dowiodły, że jeśli mężczyzna uznaje się za głowę rodziny, jego roszczenie wypływa z siły mięśni, a nie z jego umysłu.

Kobiety dobrze sobie radziły na zajęciach, w klinikach i w praktyce, i zasługują na dyplomy tak samo jak każdy dżentelmen, który kiedykolwiek przekroczył próg Amerykańskiej Szkoły Osteopatii.

Chciałbym przedstawić czytelnikowi opowieść o szczęściu, sukcesie lub zdolności natury do samonaprawy po tym, gdy zostanie zaatakowana przez nadmierne ciepło, zimno, zmęczenie, wstrząs, napięcia lub liczne inne czynniki, które zwiększają prawdopodobieństwo, że człowiek zostanie pokonany przez skrajności dowolnej z czterech pór roku. Zilustruję tę myśl następującą alegorią.

Nie bardzo wiem, od czego zacząć, ale ponieważ od czegoś trzeba, zacznę od zimy, która następuje po jesieni, okresie najcięższej pracy w roku. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety znacznie nadwyrężają swoje organizmy, budując stodoły, szopy i piwnice na owoce. Wszystko to wymaga pracy, która zazwyczaj mocno obciąża kręgosłup i kończyny. Ze względu na rześką jesienną pogodę i jej wpływ na nerwy, mięśnie i części ciała, te obciążenia i nadwyrężenia często nie dopadają nas w czasie ich wystąpienia. Kontynuujemy pracę i utrzymujemy się na nogach, aż zima uderzy swymi mrożącymi krew w żyłach podmuchami w nasze osłabione wysiłkami poprzedniej pory roku ciała. Te nadwyrężenia i obolałości tak bardzo upośledzają nasz system oporu, że nie jesteśmy w stanie wytrzymać zimowych zamieci. Najpierw skarżymy się na zmęczenie, potem na ból kości, pleców i głowy, a potem dostajemy dreszczy. „Zapalenie opłucnej i płuc”. Wtedy idziemy do lekarza i pastora. Rozpoczyna się walka o życie, a ponieważ gdy zawiodą pigułki, whisky i pęcherze, niezbędny jest kapelan, sprowadzamy go najpierw, bo wiemy, że zapalenie płuc „zabija” co najmniej tyle samo osób będących pod opieką lekarza, co osób chorujących bez lekarza, lub nawet więcej. Z całą wiedzą z czterdziestu lat obserwacji i nie bez pewnych obaw wypuściłem w świat moje dziecko, Jozuego Osteopatii, żeby podjęło walkę i pomogło słabej kobiecie wyrwać się z łap potwora o nazwie zapalenie płuc, aby mogła wrócić do swoich bliskich.

— Tak jak biblijny Jozue, musisz zatrzymać słońce i księżyc śmierci; i dokonasz tego, jeśli będziesz wiedział, jak dowodzić zwycięską armią.

— Cóż, spróbuję i jutro zdam raport z tego, jak Osteopatia radzi sobie z zapaleniem płuc — odparł Jozue i czym prędzej pobiegł do łoża owej kobiety. Złapał Zapalenie Płuc za ramię i spytał:

— Dlaczego torturujesz tę biedną kobietę?

Zapalenie Płuc wyszczerzyło zęby w uśmiechu i odparło:

— Będę ją torturować, ile zechcę, a ty nie uchronisz jej przed żadnym bólem, pyskaty szczeniaku.

Jozue położył palec na nerwach czuciowych i powiedział Zapaleniu Płuc, żeby kontynuowało swoje tortury, jeśli może.

— Jak mam ją dręczyć, jeśli odbierasz mi nerwy, za pomocą których mogę to robić? — skrzywiło się Zapalenie Płuc, po czym odeszło, zniesmaczone działaniami Jozuego.

— Na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone — skwitował Jozue. — Nie możesz już dręczyć tej biednej niewiasty, więc ją ocaliłem. — Wdzięczna chora stwierdziła, że gdy tylko trochę wydobrzeje, upiecze Jozuemu placek. Kiedy składała tę obietnicę, w drzwiach pojawiła się zdyszana kobieta ze słowami, że potrzebuje pomocy doktora Jozuego, bo ma czwórkę dzieci i ojca złożonych do łóżka przez zapalenie opłucnej. Jozue pobiegł do jej domu, zapomniawszy kapelusza i płaszcza. Tam rozbijał się łokciami na lewo i prawo, wymierzał ciosy, aż wypędził zapalenie opłucnej, zostawiając wszystkich pacjentów w dobrym stanie, niczym trofea dla flagi, pod którą walczył.

Och, jakże on sprawiał, że odra, dyfteryt, szkarlatyna i wszystkie te schorzenia przestawały bawić się w niedźwiedzicę z dziećmi i odchodziły!

— Chcę, żebyś przestał dokuczać tym dzieciakom — rzekł Jozue do dyfterytu. — One muszą chodzić do szkoły, więc koniec z przeszkadzaniem im.

— Dam mu przedsmak swoich możliwości, żeby poskromić jego odwagę — stwierdził Dyfteryt i do dziesiątej Jozue był wzywany do chorych dwadzieścia razy. Dyfteryt powalał małe dzieci, które trzymał i dusił, aż języki im wychodziły. — Ciekawe, co on teraz zrobi.

W tym czasie Jozue dostał przyrzeczony mu placek i powoli się nim raczył, ale gdy tylko usłyszał, że stary „Dyft” dusi dzieci, natychmiast wskoczył na rower i, dzwoniąc dzwonkiem na wszystkich skrzyżowaniach, dotarł na pole walki. Wkrótce wszystkie języki były z powrotem w ustach, a Jozue polecił matce dzieciaków, żeby upiekła im taki placek, jak ten, który przed chwilą wchłonął w kęsach wielkich jak pół Hawajów.

Następnie spotkał trzech olbrzymów i spytał ich, dokąd zmierzają. Odpowiedzieli, że zamierzają zabić trzech małych chłopców i dwie dziewczynki.

— Proszę podać mi swoje imiona — odparł Jozue. — Ponieważ będę musiał donieść na was władzom.

— Jestem Szkarlatyna — przedstawił się najgorszy z nich. — Żeruję na niebieskookich dzieciach o jasnej skórze.

— Ja jestem Odra — odpowiedział drugi z dzikusów, o czerwonej twarzy, weteran tysiąca udanych walk. — Jestem kanibalem, jem ludzkie mięso, i to dużo, ale tylko w porze wiosennej i jesiennej. Zacznę jeść młodych i starych, czarnych i wszystkich, za jakieś dwa tygodnie.

— Ja jestem Świnka i pożeram ludzi w każdym wieku, każdej płci i każdej rasy — dopowiedział trzeci. — Wszyscy trzej przyszliśmy zabawić się odrobinę z Jozuem.

Wtedy zjawiła się czwórka dzieci z dziadkiem, każde z nich ze smakowitym plackiem dla Jozuego, a dziadek z gotowaną szynką, chlebem, kawą i cebulą. Jozue podziękował dzieciaczkom, które niemal zostały uduszone przez starego „Dyfta”, i nim zdążylibyście powiedzieć „sio”, cała czwórka rzuciła się na Jozuego i objęła go za szyję, tuląc i całując z takim zapałem, że ledwie był w stanie posilić się plackiem i cebulą.


[„JESTEM SZKARLATYNA. ŻERUJĘ NA NIEBIESKOOKICH DZIECIACH O JASNEJ SKÓRZE”]

— Doktorze Jozue, czy lubi pan jeść placki? — spytała jedna ze ślicznych dziewczynek.

— Tak, kochanie, i jeśli staniecie wszyscy z boku, pokażę wam, jak szybko potrafię zjeść dwa placki, całą szynkę i dwie cebule, a do tego wypić cztery kubki kawy. — Jozue zabrał się do roboty i zjadł cztery placki, sześć cebul i dużą szynkę, co popił szesnastoma kubkami kawy.

— Ojej! — wykrztusiła nieśmiało dziewczynka. — Czyż on nie zjadł tego okropnie szybko?

— Owszem — zgodził się dziadek. — Ale nie tak szybko, jak wsunął wam języki z powrotem do buzi za pomocą Osteopatii.

Na to dziewczynka zaproponowała jeszcze więcej uścisków i placków, ale w drzwiach stanął mężczyzna i powiedział:

— Podły olbrzym Świnka na poważnie dobrał się do syna doktora Neila. — Pochodzący ze Szkocji doktor Neil był lekarzem medycyny o sporych umiejętnościach i stary Świnka postanowił trochę się z nim zabawić, widząc jak doktor robi dziecku okłady i wymierza dawki leków. — Zastałem doktora Jozuego?

— Tak — wykrzyknęły jednocześnie dzieci.

— To jest Jozue, D. O. — dopowiedział dziadek.

— Doktor Neil potrzebuje pańskiej pomocy i wysłał mnie po pana, żeby przyszedł pan zobaczyć jego syna — rzekł mężczyzna do Jozuego.

Jozue oznajmił, że wróci za trzydzieści minut.

Wskoczył na swój szybki rower i jak strzała pokonał trasę długości jednej mili (1,6 km). Gdy zobaczył chłopca, zerwał z niego wszelkie okłady piętrzące się wokół niego i na nim.

— Doktorze — rzekł. — Niech pan odejdzie na bok, a ja poluzuję niedrożności, które blokują limfę w śliniankach przyusznych. — I nim Świnka zdążył się zorientować, co Jozue robi, ten przywrócił w pełni działanie nerwów, ślinianek i krwioobiegu, po czym zostawił bezpiecznego chłopca z ujarzmioną Świnką.

Stary Świnka dał Jozuemu jeszcze trzydzieści innych przypadków z nadzieją, że może któreś z nich zmuszą go do kapitulacji, ale nic to nie dało, bo Jozue zdobywał flagę w każdym starciu.

Po pewnym czasie dwaj pozostali, Odra i Szkarlatyna, stwierdzili:

— Połączymy siły i przypuścimy wspólny atak na małych chłopców i dziewczynki, a do tego też na ich matki. Wtedy Jozue nie będzie już z takim zadowoleniem wsuwał placków. Zaczekamy do niedzieli i zaatakujemy sześć lub osiem osób jednocześnie. To będą osoby z bogatych rodzin, w których wierzy się w medycynę, i gdy doktor Jozue się zjawi, będą nafaszerowane lekami, bo stary doktor Jones nie wie, kiedy przestać je podawać. A ponieważ doktor Jozue nie zna się na lekach, zobaczymy, jak drapie się bezradnie w głowę.

Nadszedł niedzielny poranek i Jozue się ogolił, poczesał i ubrał, aby pójść do kościoła zgodnie z obietnicą złożoną swym małym przyjaciołom. Wszyscy usiedli, a Szkarlatyna[1] z Odrą przygotowali się do ataku. Około 9 zaczęli wywoływać opuchliznę oczu i gardeł, i to znaczną, zaliczając trzy przypadki odry i pięć szkarlatyny. Do kościoła wysłano Irlandczyka Pata, który zdążył już opróżnić pół kwarty (około pół litra) kiepskiej whisky. Kazano mu podejść do ambony i poprosić pastora o wywołanie doktora Jozuego; miał przy tym nie pozwolić, by cokolwiek mu w tym przeszkodziło. Wbiegł więc do środka i odepchnął zakrystiana na dwa lub trzy rzędy ławek. Gdy dotarł do ambony, pastor odmawiał modlitwę.

— Panie kaznodziejo — szepnął Pat. — Możesz pan wypuścić stąd dla mnie doktora Jozuego?

Pastor nie odpowiedział, co rozwścieczyło Pata, który czuł, że jest to sprawa życia lub śmierci i że musi ściągnąć doktora. Trzepnął więc pastora w uszy i rzekł:

— Ty stary blagierze, nie słyszałeś mnie? Chcę, żebyś przestał trajkotać i wywołał doktora Jozuego.

Wtedy wskazano Jozuego i Pat pospieszył z nim z powrotem do miejsca, w którym szaleli dwaj olbrzymi, Odra i Szkarlatyna. Jozue przywrócił wszystkie przypadki do zdrowia, i to na długo przed tym, nim pastorowi przestało dzwonić w uszach od trzepnięcia Pata. Obaj olbrzymi, Odra i Szkarlatyna, po raz kolejny przegrali i nie mieli okazji pośmiać się z klęski Jozuego i wytknąć mu ignorancji, mimo że zaatakowali wspólnie, a chorzy zostali nafaszerowani lekami. Żadne choroby wiosny nie dały rady wykiwać Jozuego, który mógł bawić się z dziewczynkami i cieszyć kwiatami lata.

Potem czerwonka zaczęła atakować dzieci i Jozue powiedział matkom: rób to, rób tamto, a choroba nie zabije twych pociech. Podążałem za moim synem Jozuem przez wszystkie pory roku i ani razu nie doświadczyłem jego klęski, dlatego w tym miejscu urwę moją przypowieść. Jozue wierzy w naturę i walczy pod sztandarem, który utkała dla człowieka, gdy umieściła na ziemi. Jest to prawo boskie dane człowiekowi, by uzdrawiał chorych.

Wszelkie wnioski filozoficzne musza być zawsze poprzedzone podstawowymi regułami. One wyznaczą Ci środek. Od niego za pomocą sznurka nakreślisz okrąg, w którym możesz odnaleźć wszelkie dowody ustalanej przez Ciebie prawdy. Prawda jest jak maszyna stworzona w określonym celu. Wszystkie elementy muszą być na swoich miejscach i trzeba podać odpowiednią moc, albo maszyna nie wykona usługi, do której została zaprojektowana i cel nie zostanie zrealizowany. Jeśli nie zadbasz o to wszystko, Twoja praca będzie świadczyć o mętności Twojego punktu widzenia i czeka Cię klęska.

W tym rozumowaniu Twój okrąg musi zawierać wyłącznie fakty. Niektóre z nich wciąż budzą pewne wątpliwości i czekają na dalsze badania oraz zebranie i zaprotokołowanie odpowiednich dowodów.

Nie wolno Ci zapomnieć, że stoisz przed najwyższym trybunałem rozumu, który nie przyjmuje żadnego bajdurzenia. Lepiej od razu poznaj swoją prawdę, albo porzuć nadzieję na bycie filozofem. Jeśli dążysz do tego, by czegoś dowieść, i nie rozpatrujesz wszystkich dowodów przynależnych tej sprawie, równie dobrze możesz chcieć być orłem. Zbierz te dowody, zagotuj w kotle, podaj moc, by przetestować każdy element i odrzuć każdy, który nie spełnia poszukiwanych przez Ciebie standardów. Nigdy nie pozwól sobie zapomnieć o „platynowej misie” z kwasem trawiącym wszystkie substancje, które nie stoją na odwiecznej skale prawdy. Jeśli ona będzie Twoją skałą rozsądku, masz zapewniony sukces na zawsze. W przeciwnym wypadku każdy dzień będzie dla Ciebie rozczarowaniem, bo Twoje sito nie jest zbyt dobre w odsiewaniu.

Przekonasz się, że każdy człowiek jest sukcesem lub klęską. Sukces jest pieczęcią prawdy. Moim zdaniem wszyscy, którym nie udało się postawić stopy na kopule prawdy, nie przesiali całej prawdy i nie odrzucili fałszu na bok. Zrób tę jedną rzecz dobrze, a resztę zostaw w spokoju. Zdarzyło Ci się kiedykolwiek widzieć, by szop wspinał się na dwa drzewa jednocześnie? Gdyby tak zrobił, byłby jak Osteopata, który skupia się na kilku rodzajach leczenia i ponosi klęskę, bo nie potrafi wspiąć się na jedno drzewo na raz.

Nie jest to ktoś, kogo można umieścić w sali chorych. Ma zbyt wiele pomysłów i może zrobić dla Ciebie to, co zrobił dla siebie: udowodnić, że jest nieudacznikiem we wszystkich dziedzinach. Istnieje jeszcze inne niebezpieczeństwo — człowiek, który za dużo mówi; który gada bez przerwy i niewiele myśli. Krętactwo i prawda nigdy się nie łączą. Jak najszybciej daj sobie spokój z takim człowiekiem, albo będziesz żałować. On sam się zagaduje, a Ty wcześniej czy później odkryjesz jego kłamstwa. Uważajcie na paplaczy, moi synowie i sąsiedzi.

Na koniec rozdziału przedstawię obecny statut Amerykańskiej Szkoły Osteopatii oraz akta tej instytucji, które znajdują się w Jefferson City w stanie Missouri oraz w sądzie okręgowym w Kirksville w hrabstwie Adair, także w stanie Missouri.

[CZY ZDARZYŁO CI SIĘ KIEDYKOLWIEK WIDZIEĆ, BY SZOP WSPINAŁ SIĘ NA DWA DRZEWA JEDNOCZEŚNIE?]


 

STAN MISSOURI

DEPARTAMENT STANU

Ja, Alexander A. Lesueur, sekretarz stanu Missouri, niniejszym zaświadczam, że załączone strony zawierają w formie pisemnej pełną, prawdziwą i kompletną kopię artykułów statutu i umów „AMERYKAŃSKIEJ SZKOŁY OSTEOPATII”, wraz z kilkoma certyfikatami złożonymi 30 października 1894 roku, w tej samej wersji, co w aktach, zgodnie z wytycznymi prawa, co zweryfikowano w tym urzędzie.

Na dowód tego niniejszym przykładam dłoń i odciskam Wielką Pieczęć Stanu Missouri. Sporządzono w tym urzędzie w mieście Jefferson dnia 30 października, A. D. 1894.

(PIECZĘĆ)

A. A. LESUEUR,

sekretarz stanu

 

KONSTYTUCJA

 

ARTYKUŁ I. Zarówno pełna, jak i grzecznościowa nazwa tej korporacji brzmi „Amerykańska Szkoła Osteopatii”, a jej siedziba znajduje się w mieście Kirksville w hrabstwie Adair w stanie Missouri.

 

ARTYKUŁ II. Władzę w tej korporacji sprawują dyrektor oraz inni urzędnicy, powołani w razie potrzeby przez powierników.

 

ARTYKUŁ III. Celem tej korporacji jest założenie Wyższej Szkoły Osteopatii, której celem jest ulepszenie naszego obecnego systemu chirurgii, położnictwa i generalnie lecznictwa chorób, oparcie tego systemu na bardziej racjonalnych i naukowych podstawach, przekazywanie tej wiedzy przedstawicielom zawodów medycznych, a także przyznawanie i nadawanie takich tytułów i stopni, jakie zwykle są przyznawane i nadawane przez renomowane uczelnie medyczne, wydawanie potwierdzających te stopnie i tytuły dyplomów wszystkim studentom kończącym rzeczoną szkołę, z pieczęcią tej korporacji i podpisem każdego członka zarządu i dyrektora Szkoły.

 

[SZPITAL A. T. STILLA I AMERYKAŃSKA SZKOŁA OSTEOPATII]

 

ARTYKUŁ IV. Władzę korporacyjną w Szkole sprawować będzie Rada Powiernicza, licząca nie mniej niż pięciu i nie więcej niż trzynastu członków, a przewodniczącym Rady będzie z urzędu dyrektor Szkoły. Rada ta będzie miała wieczystą sukcesję i prawo wypełniania wszelkich wakatów w swoim składzie, a pierwszymi członkami tej Rady będą A. T. Still, Harry M. Still, Charles E. Still, Herman T. Still, Thomas A. Still i Blanche Still. Będą oni mieli prawo do zwiększania liczebności Rady, jak to zostało określone powyżej.

 

ARTYKUŁ V. Wspomniana Rada Powiernicza i jej sukcesorzy będą przez pięćdziesiąt lat mieć pełną władzę i upoważnienie do powołania wydziału, który będzie nauczał takich przedmiotów i umiejętności, jakie są zwykle w programie uczelni medycznych, a prócz tego przedmiotów Osteopatii. Rada będzie miała prawo wypełniać wakaty w tym wydziale, dymisjonować pracowników wydziału, wyznaczać długość kadencji i zakres obowiązków wszystkich pracowników i nauczycieli oraz określać ich wynagrodzenia; będzie zapewniać odpowiedni budynek i wyposażenie oraz ustalać wysokość pobieranego od studentów czesnego, liczbę i czas trwania okresów nauki koniecznych do ukończenia Szkoły oraz kwalifikacje niezbędne do przyjęcia studenta do Szkoły, a także będzie przyznawać dyplomy wszystkim absolwentom, którzy osiągną średnią ocenę na poziomie 90 procent w stuprocentowej skali w każdej dziedzinie wskazanej do opanowania i przyswojenia w programie rzeczonej Szkoły. Wszystkie przyznane dyplomy powinny zawierać oceny z każdej wykładanej dziedziny, a Rada będzie mieć prawo do sporządzania wszelkich regulaminów niezbędnych do realizacji celów tej korporacji, które nie są sprzeczne z prawem stanu Missouri i jego konstytucją.

A. T. STILL

HARRY M. STILL

BLANCHE STILL
T. A. STILL

 

STAN MISSOURI

DEPARTAMENT STANU

Dnia 22 października 1894 roku stawili się przede mną osobiście A. T. Still, Harry M. Still, Blanche Still i Thomas A. Still, znani mi jako te same osoby, które wskazano w tym dokumencie i które zajmują się jego realizacją, i potwierdzili, że realizują opisane tu założenia z wolnej i nieprzymuszonej woli.

Na dowód czego przykładam tu dłoń z urzędową pieczęcią w moim urzędzie w Kirksville w stanie Missouri w dniu i roku wskazanym powyżej. Moja kadencja upływa dnia 2 maja 1895 roku.

(PIECZĘĆ)

H. E. PATTERSON,

notariusz urzędowy

 

Złożono 22 października 1894 roku.

A. P. HIBBS,

urzędnik okręgowy

 

Przypomina się, że na posiedzeniu Sądu Okręgowego hrabstwa Adair w stanie Missouri, które rozpoczęło się i odbyło w budynku sądu w mieście Kirksville w rzeczonym hrabstwie w czwarty poniedziałek października 1894 roku, to jest 22 października, obecni byli: Andrew Ellison, sędzia Drugiego Sądu Okręgowego stanu Missouri, George W. Rupe, szeryf, A. P. Hibbs, urzędnik, oraz James B. Dodson, prokurator hrabstwa Adair. Czwartego dnia owego posiedzenia, czyli 25 października 1894 roku, odbyły się następujące postępowania:

A. T. Still, dyrektor, i inni, petycja o dekret pro forma o utworzeniu Amerykańskiej Szkoły Osteopatii.

Tego dnia rozpatrzona została petycja A. T. Stilla, dyrektora, oraz Harry’ego M. Stilla, Charlesa E. Stilla, Hermana T. Stilla i Blanche Still, powierników, która znajduje się w aktach tego sądu od ponad trzech dni, a wszystkie jej założenia i fakty zostały przedłożone sądowi. Po pełnym rozpoznaniu sprawy i wszelkich dowodów przedstawionych przez składających petycję, a także po zbadaniu artykułów statutu i celów stowarzyszenia, sąd stwierdza i jest zdania, że takie artykuły statutów i cele stowarzyszenia wchodzą w zakres Artykułu Dziesiątego, Rozdziału Czterdziestego Drugiego Zrewidowanych Statutów Stanu Missouri z 1889 roku, noszącego tytuł „Dobroczynne, Religijne, Naukowe, Braterskie, Wspierające, Edukacyjne i Inne Stowarzyszenia”, i nie są sprzeczne konstytucją lub prawem Stanów Zjednoczonych lub tego stanu.

Dlatego też niniejszy sąd nakazuje, orzeka i zarządza, aby powyższe ustalenia i wyroki zostały zaprotokołowane przez sekretarza sądu, a składający petycję zostali uznani za uprawnionych do dekretu, będącego przedmiotem ich petycji, który wciela ich w korporację o nazwie Amerykańska Szkoła Osteopatii będącą uczelnią z wszelkimi uprawnieniami, prawami i przywilejami przyznawanymi takim stowarzyszeniom na mocy Artykułu Dziesiątego, Rozdziału Czterdziestego Drugiego Zrewidowanych Statutów Stanu Missouri z 1889 roku.

 

STAN MISSOURI

HRABSTWO ADAIR

Ja, A. P. Hibbs, urzędnik Sądu Okręgowego rzeczonego hrabstwa, niniejszym zaświadczam, że wszystko powyższe jest wiernym zapisem postępowania rzeczonego Sądu Okręgowego we wskazanym powyżej dniu i roku, i jest zgodne z rejestrem w moim urzędzie.

Na dowód czego niniejszym przykładam dłoń z pieczęcią tego sądu w moim biurze w Kirksville dnia 26 października 1894 roku.

(PIECZĘĆ)

A. P. HIBBS, urzędnik

przez W. J. ASHLOCK, D. C.

Złożono i wydano kopię 30 października 1894 roku.

A. A. LESUEUR,

sekretarz stanu.


 <<Rozdział 10.

Rozdział 12.>>




[1] W oryginale błędnie „Świnka”, ale Świnka się już poddał i teraz do ataku szykują się pozostali dwaj [przyp. M.M.]

18 listopada 2024

Rozdział 10.

 

Refleksje na temat lat siedemdziesiątych — Wybór ścieżki życiowej — Czym jest życie — Pragnienie opuszczenia go — Inspiracja dzieckiem — Mózg jedyną nadzieją — Trudy i znoje wdowy — Triumf mózgu — Energia najwspanialszym dziedzictwem.

 

 

CZĘSTO myślę o tych trudnych, ale ciekawych latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. W mojej głowie czasem pojawiało się pytanie typu: skoro człowiek może samodzielnie wybrać ścieżki, którymi podąży w życiu, dlaczego tak często żałuje, że nimi podążył? Wiele ścieżek przed ich podjęciem sprawia wrażenie przyjemnych, spokojnych i obfitych. Wabią niemyślących wszelkimi możliwymi zachętami i nowicjusz czuje, że właśnie ta ścieżka prowadzi do odpoczynku, mądrości i pastwisk rozległych na tyle, by dostarczyć wszystkiego, czego śmiertelne życie może zapragnąć.

Mijają kolejne dni, które zdają się nam ukazywać drzewa uginające się od dojrzałych owoców i niebiańskie perfumy, wtapia się to wszystko w życie i zachęca nas, byśmy odłożyli nasze tobołki z troskami i oddali się wiecznemu świętowaniu. Nadchodzi jednak dzień z faktami wypisanymi czerwonym atramentem klęski, która rozpościera się na całej linii, atakując i ścinając zielone drzewa nadziei. Rozpadają się one na oczach człowieka, a jego marzenia zostają obrócone w niwecz. Nad tymi cienistymi drzewami nadziei przetacza się cyklon ognia, wydzierając je z korzeniami i rzucając na bezładną stertę, która na zawsze będzie nam przypominała, że obrana przez nas ścieżka prowadzi jedynie do klęski, a życie jest tylko niekończącym się pasmem niepowodzeń. Pozostaje nam mieszkać przez lata pod ciemnymi chmurami bez widoku jakiejkolwiek gwiazdy, która rozświetlałaby nas w tej męczącej i pełnej niedoli podróży. Nie pojawia się nawet najmniejszy robaczek świętojański, który przypomniałby nam, że istnieje coś takiego, jak światło. Na próżno szukamy przyjaciół. Modlimy się, ufamy i płaczemy, ale nie otrzymujemy ani chleba, ani poduszki odpoczynku. Wystrzelamy wysoko w powietrze race nieszczęścia, ale żaden śmiertelny przyjaciel nie dostrzega tych znaków niedoli. Czujemy, że jedynym naszym przyjacielem jest śmierć i przywitalibyśmy ją z otwartymi ramionami, gdyby nie płacz naszych dzieci, który powstrzymuje nas od myśli o zabójczym leku lub samobójczym nożu.

W taką noc rozpaczy zobaczyłem w wizji swoją żonę, która przyszła do mnie ze słowami: „Spójrz na naszego małego dziesięciolatka. Mówi, że znalazł płatną pracę na miesiąc. Poszedł sam i znalazł ją”. Potem wysłuchałem jego opowieści, a gdy wyznał, że samodzielnie polował na pracę tak długo, aż ją znalazł, w przebłysku światła objawił mi się obraz nadziei i radości, przycupniętych na kamieniu. Zobaczyłem mózg człowieka sukcesu na tacy, a obok wielki złocisty sztandar, który łopotał na wietrze. Był to mózg właśnie tego człowieka — nie mózg jego brata, lekarza czy kaznodziei, nie mózg generała czy bogatego wujka, lecz mózg człowieka przywykłego do sukcesów we wszelkich dziedzinach — z następującą inskrypcją: „Nieprzydatny dla nikogo innego i w niczym nie lepszy od innych prócz tego, że jego właściciel miał odwagę go używać i dać wszystkim innym spokój".

Podniosłem się z kanapy przygnębienia, na której zdawało mi się, że leżę i głoduję od wieków. Umyłem twarz — nie Twoją, nie twarz mojego zamożnego sąsiada, lecz twarz daną mi przez Boga. Obmyłem oczy i użyłem ich dla siebie, aby patrzeć dla siebie i tylko dla siebie. Nie odrywałem oczu od kamienia, na którego imponującej fasadzie wygrawerowane były podniosłe litery sukcesu i zwycięstw w biznesie wszystkich czasów i wieków.

Wyciągnąłem wnioski z tej lekcji, jednej z najcenniejszych w moim życiu — że mózg człowieka to jego jedyny niezawodny przyjaciel. Jest sędzią, który wydaje dokładnie przestudiowaną opinię. Został nam dany przez architekta Natury, by zasiadać na wielkim tronie rozumu u wszystkich ludzi i roztrząsać wszelkie sprawy. Cisnęło mi się na usta tylko jedno pytanie: „Czy Bóg ma taką moc, by dać człowiekowi sędziego, który posiadałby pełnię kompetencji do roztrząsania spraw wszystkich kobiet i mężczyzn i mógłby mu doradzać, jak odnieść sukces w zapewnianiu zależnym od niego osobom godziwego wsparcia?”. Przecząca odpowiedź byłaby dowodem, że Bóg nie jest doskonały w swoim planowaniu i nie potrafi wybrać kompetentnych urzędników, którzy przewodniczyliby przeróżnym życiowym sądom. Tym samym odkrylibyśmy powód, dla którego człowiek tak często ponosi klęskę w swoich przedsięwzięciach biznesowych.

Nasuwa się inne pytanie: „Czy człowiek traktuje tego sędziego z należytym szacunkiem i postępuje zgodnie z jego radami, czy też ugania się za innymi bogami i ignoruje swego najlepszego i jedynego przyjaciela, czyli swój własny mózg, chociaż ten powinien być mu kompasem i kwadrantem na statku, który doprowadzi go na łono matki Natury, zawsze przepełnionej miłością, powodzeniem i szczęściem?”.

Wystarczy przyjrzeć się dziedzictwu biednego człowieka na progu śmierci. Nie pozostawi on po sobie ani pieniędzy, ani przyjaciół, którzy zaopiekowaliby się jego słodkimi małymi bezradnymi obdartusami, jego żoną i starą matką. Nie zapewni im nawet domu, który dawałby im schronienie przed zimową zamiecią. Nie pozostawi też pieniędzy na własną trumnę czy śmiertelny całun. Ale jego żona, wierna przyjaciółka, mówi (jak to często bywa):

— Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Jakoś przeżyjemy, nawet gdy ciebie zabraknie. Znajdę sposób, by utrzymać dzieci. Nie musisz się o to martwić. — Tak brzmią jej pokrzepiające słowa, zanim serce mężczyzny zamilknie na wieki.

Potem kobieta zaczyna planować, żeby dotrzymać obietnicy złożonej mężowi w ostatnich godzinach jego życia. Na początek sprząta i remontuje miejsce, w którym zmarł — tę małą zadymioną chatkę lub ruderę.

Gdy czuje wyrzuty i słyszy jęki głodu z ust czworga swoich małych i bezbronnych dzieci, a do tego narzekania i szlochy matki zmarłego, zrywa się z matczyną energią i na własnych plecach zanosi do handlarza używanymi rzeczami większą część ubrań, które jej dzieci mogłyby jeszcze nosić przez kilka tygodni. Głód jednak nie zna litości i trzeba go jakoś ujarzmić, inaczej jego śladem nadejdzie śmierć. Gdy matka niesie te rzeczy do handlarza ze świadomością, że dostanie za nie zaledwie kilka centów, westchnienia gubią się w urywanym szlochu. Nie narzeka jednak na ciężar, który przyszło jej dźwigać. Nie szuka pomocy u przyjaciół, próbowała już i wie, że nie ma to sensu. Dawno temu przyswoiła tę jedną ważną lekcję, że mózg jest jej jedynym sklepem, z którego może czerpać mleko energii i inteligencji. Jak bohaterka wielu udanych bitew zapina pas i staje do walki. Sznurkiem kochających myśli splata swe dzieci z ich babcią, po czym przywiązuje drugi koniec tego sznurka do swojego serca i przyrzeka zależnym od niej młodym i starym istotom, że będzie je karmić i ubierać, oraz zapewniać im schronienie, albo umrze z braku energii, ale na pewno nie podda się rozpaczy. Mówi:

— Mamo, zaopiekuj się moimi dziećmi, gdy pójdę szukać pracy! — Po czym wyrusza na poszukiwanie miłosierdzia, nie mając ani centa w kieszeni, ani żadnego przyjaciela na ziemi, do którego mogłaby zwrócić się o pomoc. Nawet pastor, w którego kapelusz niezmiennie co niedziela wpadały datki od niej i jej męża na biednych i na cele misyjne, nie odważa się zawitać do jej głodującej rudery.

Kobieta wyrusza w świat, gotowa robić wszystko: prać, doić krowy, pielęgnować ogrody, czyścić rzeźnie, czy cokolwiek innego, co w uczciwy sposób zapewni kęs chleba jej dzieciom. Na cały dzień i pół nocy rzuca się w wir wszelkiego rodzaju pracy, aż swą niespożytą energią i uczciwością przykuwa spojrzenie i zdobywa zaufanie człowieka o dobrym sercu, który spieszy jej na ratunek.

— Ile osób masz na swoim utrzymaniu? — pyta, na co ona odpowiada:

— Matkę mojego męża i czwórkę małych dzieci.

— Ile lat ma najstarsze?

— Najstarsza jest dziewięcioletnia córka, potem siedmioletni syn, a do tego pięciolatka i trzylatek.

— Czy babcia coś potrafi?

— Tak, potrafi robić proste kołdry, łatać ubrania i tym podobne rzeczy.

— A czy twoja córka mogłaby kołysać kołyskę i opiekować się dzieckiem?

— O, tak.

— A co ty potrafisz robić poza znojem i harówką?

— Mogę robić wszystko, co kobiecy mózg jest w stanie opanować, począwszy od tłumaczenia greckich czasowników, a skończywszy na obracaniu maszyny do kiełbas. Przerobiłam klasykę, malarstwo, rysunek, muzykę, poezję i wszystko, co da się zrobić pędzlem malarza i co mógł mi zapewnić dostatek niegdyś dobrze sytuowanego ojca, który przez nieszczęście popadł w biedę.

Po tych jej słowach pytający zwraca się do niej po grecku, a ona odpowiada po grecku. Pociesza ją po łacinie, a ona wyraża swą wdzięczność w tym samym języku. Mimo ubogiego ubioru gra na jego fortepianie każdą melodię, o jaką poprosi. Ten test ma na celu sprawdzenie, czy mówiła prawdę i czy jest taką osobą, za jaką się podaje i potrafi zrobić te wszystkie wspomniane rzeczy, od tłumaczenia greckich czasowników po obracanie maszynką do kiełbas.

Wreszcie niczym kochający ojciec wręcza jej wypisany chętną dłonią i ochoczym sercem czek na tysiąc dolarów i mówi:

— Moja droga, prawda jest moim Bogiem, a zasługi zostaną nagrodzone. To jest niewielki prezent ode mnie na zimę, która właśnie nadchodzi, mam nadzieję, że pozwoli wam przetrwać w cieple i zdrowiu do wiosny. Liczę na to, że wtedy pojawi się coś znacznie lepszego, co pozwoli ci zarobić na utrzymanie siebie i istot od ciebie zależnych.

Widzisz, co zrobił dla niej jej mózg. Był jej przyjacielem w potrzebie.

Któż mógłby domagać się wspanialszego dziedzictwa niż energia i ufność, jakimi obdarzył nas Bóg? Potrzebujemy tylko umysłu i jeśli będziemy uczciwie z niego korzystać, przyniesie nam stukrotny plon.

Poprzez tę opowieść starałem się zilustrować prawdę realnego życia. Czerpałem swobodnie ze scen, jakie obserwowałem w swoich zmaganiach na drodze do odkrycia prawdy, która z pewnością przetrwa nadchodzące wieki.

Widziałem wszelkie trudne ścieżki, cyklony oraz czerwony atrament kłopotów i mroczne dni rozpaczy nękające do tego stopnia, że śmierć przestała już być dla mnie straszna. Moje dziecko, Osteopatia, przyszło jednak do mnie i powiedziało:

— Drogi ojcze, nie wolno ci płakać i czuć, że wszelka nadzieja przepadła, ani też myśleć, że pogrzebią cię miłosierne dłonie[1]. Karmiłeś mnie, gdy byłam niemowlęciem, i ja też będę cię karmić, gdyż jestem dzieckiem twojego mózgu. Czuję, że masz prawo do sowitej pensji; odbyłeś służbę na tej wojnie w każdym stopniu, od szeregowca po generała dywizji, i chciałabym, żeby twoje nazwisko znalazło się na liście zasłużonych w stanie spoczynku.

<<Rozdział 9. 

Rozdział 11.>>



[1] Czyli umrzesz w niedostatku i nie będziesz mieć pieniędzy na własny pogrzeb [przyp. MM].